Książka Anny Szumacher jest tak wybrakowana pod względem fabuły, że główni bohaterowie postanawiają wyruszyć z misją jej odnalezienia.
Na polskim rynku książkowym z łatwością możemy natrafić na twórców, którzy fantastykę oraz wrośnięte w nią schematy wykorzystują jako okazję do gatunkowych zabaw. Małgorzata Lisińska wzięła w obroty
opowiadania o wiedźminie, a Marta Kisiel tworzy
najsłodsze uniwersum na świecie. Milena Wójtowicz natomiast najpierw rozbrajała
bajkowymi stereotypami, by później wywrócić urban fantasy do góry nogami, a Aleksandra Janusz ozdobiła swoją
magiczną krainę mnóstwem współczesnych elementów… a żeby nie było aż tak słodko, radośnie i wesoło, to jest jeszcze Michał Podlewski, który w
Księdze zepsucia pogrywa z motywem przejścia do magicznego świata za pomocą mebla oraz otacza go atmosferą horroru. Anna Szumacher natomiast biorąc się za gatunek, sięga po klasyczne fantasy – takie ze smokami, rycerzami i grami o tron – a następnie chwyta za ramy świata przedstawionego i solidnie nimi trzęsie. Tak dla zabawy.
Pewnego poranka grupa bohaterów budzi się przy dogasającym ognisku – jest tu honorowy rycerz z systemem wartości równie twardym co jego kark, szorstki w obejściu skrytobójca oraz bosko przystojny bard, który nawet nie potrzebuje lutni, aby roztapiać kobiece serca i zmiękczać kolana. Miejsce i okoliczności podpowiadają, że muszą być oni właśnie w trakcie wyprawy o wielkiej wadze fabularnej – planują misję odbicia księżniczki, eskortują niebezpieczną biżuterię lub szukają potężnych kamieni, laski czy innego Dziecka Przeznaczenia – to po prostu aż bije od ich rysu charakterologicznego. Coś się tu jednak nie zgadza. Zagubieni i zdezorientowani wyraźnie czują, że czegoś w ich historii brakuje. Nie ma się czemu dziwić… są oni w końcu jedynie postaciami drugoplanowymi, a bez głównego bohatera ich fabuła nie ruszy naprzód.
Szumacher od samego początku zabawia się światem przedstawionym. Z każdym kolejnym rozdziałem coraz częściej mruga do nas okiem, figluje z formą oraz rzuca w nas kolejnymi pomysłami – bohaterowie trafiają do karczmy pełnej luźno biegających wątków, gdzie każdy chce im wcisnąć misję ratowania świata, mapę skarbu czy wielkie dziedzictwo do wypełnienia, w międzyczasie gubią rozdział, a smok zleca im ratowanie księżniczki. I to wszystko na zaledwie kilku pierwszych stronach. Autorka gimnastykuje się z historią, tak żebyśmy nawet przez chwilę się nie nudzili. I cel ten udaje się całkiem sprawnie zrealizować – na brak zakręconych zabaw z konwencją nie możemy narzekać, a humor i błyskotliwe dialogi również zajmują sporo miejsca w narracyjnym ekwipunku. Szumacher świetnie czuje schematy oraz tworzy z nich radosny obrazek, przy którym nie boi się wychodzić za linie. Co jednak najważniejsze, widać, że dobrze się przy tym bawi i nieustannie szuka nowych sposobów na spożytkowanie nadmiaru kreatywności. Ma w sobie jednak więcej energii, niż rzeczywiście potrzeba do rozkręcenia jednej książki, a zapału i chęci i tak dużo, że pędzi szaleńczo przed siebie, nie zatrzymując się nawet na moment.
Do początkowych zabaw z „książkowością” historii oraz schematami fantastycznych historii nie powinniśmy się przyzwyczajać. Pojawiają się one jedynie na kilkunastu pierwszych stronach, a chwilę później ustępują miejsca kolejnej postmodernistycznej atrakcji – nieco mniej oryginalnemu, ale nadal radośnie szalonemu pomysłowi, przywodzącemu na myśl francuską komedię Goście, goście. Szumacher otwiera sobie furtkę do kolejnej porcji żartów i kreatywnych zagrywek, jednak nawet w tym miejscu nie pozostaje na długo, bo już po chwili pędzi tam, gdzie czeka na nią jeszcze więcej okazji do łamania zasad i praw fantastycznej fizyki. Tam natomiast czają się elementy zupełnie niepasujące do fantastycznej konwencji – mordercze pomidory czy klątwa spadających domków jednorodzinnych.
Szumacher gna od pomysłu do pomysłu – tam coś dzióbnie, tu przekrzywi, a gdzie indziej przełamie i odwróci – ale w swoim szale postmodernistycznej dekonstrukcji zupełnie nie ogląda się za siebie. Porzuca nadgryzione koncepcje, które zostają w tyle rozochocone, kipiące od potencjału i prawie w ogóle niewykorzystane. Nieokiełznany entuzjazm oraz nadmiar wariacji zdradza nie tylko zamiłowanie autorki do metatekstualności, ale chyba również do metamfetaminy, bo wszystkiego jest za dużo i podane za szybko. Cały ten zapał, energia i kreatywność są naprawdę godne pochwały i ukłonów, jednak z czasem ich nadmiar nie pozwala nam się po prostu dobrze bawić. Czytanie
Słowodzicielki zaczyna przypominać wizytę na placu zabaw, podczas której autorka najpierw posadziła nas na najlepszej huśtawce w mieście, by po chwili już ciągnąć nas na następną – mimo że na poprzedniej bawiliśmy się naprawdę dobrze i niczego więcej do szczęścia nie potrzebowaliśmy.
Słowodzicielka mimo cudowności wszystkich swoich koncepcji oraz rozbuchanego potencjału z czasem zaczyna bardziej przypominać popisówkę maskującą brak pewności niż radosną i niczym nieskrępowaną zabawę z formą – taką napędzaną czystą miłością do fantastyki. Z drugiej jednak strony jest to literacki debiut, który robi naprawdę dobre pierwsze wrażenie, zapada w pamięć, a miłośnikom gatunkowych zabaw zaostrza apetyt na więcej. Szumacher łamie na kolanie fantastyczne schematy niczym Bane nieszczęsnego Batmana… szkoda tylko, że w jednej książce upchnęła to, co mogłoby starczyć na co najmniej trylogię.
Psst… Drogi Wędrowcze! Tak, Ty! Jeżeli dotarłeś aż tak daleko i Ci się spodobało, koniecznie zajrzyj na
RuBrykę Popkulturalną i chodź pogadać o książkach (i nie tylko)!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 6.5/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu
Nerdheim.pl