"Morze to stopniowy proces stawania się, rozszerzania i starzenia oraz wzrastania". [s. 31]
Czytałam "W ustach sól" dwa razy. No, półtora raza - tak będzie precyzyjniej.
Kiedy pierwszy raz podeszłam to tej pozycji, czułam się jak dziecko na plaży. Wiecie, takie biegające tuż przy linii wody i zbierające muszelki, wygładzone przez fale kamyki i przegarniające patykiem glony. Czyli czułam się zupełnie jak bohaterka książki Runcie i jednocześnie narratorka "Soli w ustach", której dziecięce wspomnienia wiążą się z taką właśnie zabawą. Oto, jak zaczyna się książka:
"Morze zaczyna się od gwiazd. Zanurzam gołe stopy w skalnej sadzawce w pobliżu plaży Algol na wyspie Skye, by móc przyjrzeć się z bliska rozgwieździe". [s.11]
Bohaterka czuje i posiada niezwykle głęboki związek z morzem. Ono, morze, można uznać za centralny obraz jej powieści, obraz, który jest jedną wielką i pięknie eksploatowaną metaforą, a raczej ciągiem metafor i znaczeń do odcyfrowania.
W czasie lektury czułam się właśnie takim dzieciakiem szukającym skarbów na plaży, tylko że ja z narracji wyciągałam szczegóły i z nich budowałam sobie obraz bohaterki, a nie zamek na piasku.
Ale coś mi w tym nie grało. To morze, które było wszędzie, dosłownie wszędzie. Coś mi nie pasowało!
Morze wylewało się z każdej strony, a to szantą, a to kormoranem, a to bisiorem, Jemajmą, ślimakiem morskim, orłem... Tsunami faktów, znaczeń pochłonęło mnie zupełnie. Odłożyłam zatem książkę na kilka godzin i przemyślałam to, co miałam w głowie po przeczytaniu jej połowy.
Pokiwałam głową ze smutkiem i powiedziałam sobie, że zachowuję się jak ci dualiści, dla których dusza i ciało to dwie odrębne rzeczy, dwa światy, które owszem - przenikają się, ale w zasadzie są bardziej osobne, niż wspólne.
To błąd - tak uważam.
Podobny błąd popełniłam na początku czytania "W ustach sól" Charlotte Runcie: szukałam osobno bohaterki, osobno smakowałam marynistyczne fakty, które narratorka kolekcjonowała i którymi się ze mną dzieliła.
Żeby wyjaśnić, czemu to miałby być taki kłopot, opowiem o tym, jak książka jest skonstruowana.
Książka jest portretem intymnym narratorki. Składa się z przeplatających się dużych fragmentów świetnie napisanej, ale niełatwej i erudycyjnej prozy (której tematem jest oczywiście morze) i z fragmentów zawierających informacje osobiste. Przykład? Ot, czytelnik dostaje dogłębne informacje o Marii, jako patronce statków i żeglarzy, a zaraz potem dowie się, jak umierała ukochana babcia bohaterki.
Jak mówiłam na początku, początkowo czytałam książkę Runcie jak "wielką encyklopedię mórz i oceanów", w której autorka randomowo umieściła okruchy wiedzy o sobie i swoich bliskich. Wiecie... jakby przypisy się jej buntowały, postanowiły się rozbudować i przejąć narrację. Zastąpić ją, zakopać człowieczego bohatera pod swoim ciężarem.
Później zrozumiałam, że to nie tak, że narratorka opowiada o sobie POPRZEZ opowieści o morzu i stworzeniach z nim związanych. Że muszę wrócić do początku i zrozumieć, naprawdę zrozumieć, co autorka chce mi o sobie opowiedzieć.
Dotarło do mnie, że morze (i wszystko, co jest z nim związane) stanowiło dla narratorki osobny język, system znaków, które muszę opanować, nim odczytam wiadomość, którą przekazuje bohaterka. Narratorka "W ustach sól" włada angielskim doskonale, pracuje w tym języku i w nim tworzy, jej wiedzy i umiejętności nie da się poddać w wątpliwość. A jednak przecież posiadanie sprawności językowej nie gwarantuje, że pisanie o własnych emocjach staje się proste, prawda? Nie oznacza, że w ogóle jakikolwiek autor jest w stanie o swoich emocjach opowiedzieć! No bo co, jeśli nie może? Chce, ale nie potrafi?
W takim właśnie przypadku używa pośredników: metafor, znaków i symboli, i porozumiewa się ze mną - czytelniczką, za jego pośrednictwem.
Tak czytam powieść Charlotte Runcie: nie jako erudycyjny tour de force, ale jako potyczkę twórcy z językiem opisu własnych stanów duszy.
Dam Wam przykład
Oto fragment rozdziału, opisującego Edynburg, a raczej stan po przeprowadzce do niego.
"Po łososiach widać, jak słodkowodne środowisko odmienia żywe istoty. Łososie świeżo wyklute w słodkiej wodzie są małymi, błotnistobrązowymi stworzonkami. Gdy odbędą podróż z rzeki do morza i dorośleją, ulegają przemianie. Stają się dużymi, połyskującymi, paskowanymi na tęczowo błękitnymi krechami światła, gotowymi powrócić do domu, do miejsca swego pochodzenia w górze rzeki, aby złożyć ikrę i rozpocząć na nowo cykl życia. Reska to miejsce, w którym zaczynają życie, ale to w morzu stają się najbardziej połyskliwe i najsilniejsze".
Dzięki tej wzmiance o łososiach, o zmianie jak w nich zachodzi, narratorka nie musi tłumaczyć swoich najgłębszych emocji, nie musi ujawniać swoich tajemnic. Chowa się za zasłoną słów, za faktami, za pieczołowicie gromadzoną wiedzą marynistyczną. Ale jednak pięknie się ujawnia, prawda?
Zobaczcie, co pisze Charlotte Runcie we fragmencie opisującym znalezienie przepisów kulinarnych po śmierci babci bohaterki:
"Teraz, gdy babci już nie ma, nigdy nie poznam historii związanych z tymi przepisami. [...] Wydają mi się ważne same w sobie: są artefaktami z doczepionymi resztkami historii, potrzeba tylko szczypty wyobraźni, by je dopełnić". [s.104] (podkreślenie moje, ML)
No, jeśli to nie jest zachęta, żeby z jej książka robić to samo, to nie wiem, co to jest!
Lubię narratorkę powieści Runcie
Lubię obserwować zmianę, jaka w niej zachodzi na płaszczyźnie intelektualnej i emocjonalnej:
"Po osiągnięciu dojrzałości w każdym miesiącu czułam w swoim ciele możliwość. To dar i brzemię związane z byciem kobietą, przerażające dla ludzi, którzy tego nie rozumieją. Posiadamy potencjał niezwykłej kreatywności, możemy tworzyć nowych ludzi i zapewniać przetrwanie gatunku poprzez niezwykłą fizyczną przemianę i poświęcenie. A to rzeczywiście jest poświęcenie: plany zostają odłożone na później, zastępuje je odpowiedzialność. Kiedy jesteś młodą singielką i głowisz się, skąd wytrząsnąć forsę na kolejny czynsz, ciąża jawi się jako katastrofa. Przeważnie staramy się tym nie martwić, bierzemy pigułki i udajemy, że się nie przejmujemy, jednak to zawsze jest moc i zagrożenie". [s. 59-60]
Narratorka-bohaterka jest w ciąży. Początkowo nie poświęca swojemu stanowi nazbyt wiele miejsca. Zdanie tu, zdanie tam. Opowieści o morzu, które snuje pomiędzy tymi rozproszonymi i bezpośrednimi wzmiankami o jej stanie, mówią o wiele więcej, Opowiadają o strachu, niepewności, pewnej niechęci nawet. O próbie zrozumienia ogromu zmiany, w obliczu której staje bohaterka.
"Muszę jednak zaakceptować, że ono tam jest, że przybysz staje się czymś stałym, czai się w ciemnych, wodnistych głębiach mego ciała. Tkwi w doskonałym słonowodnym środowisku mego organizmu. Jestem ruchomym akwarium". [s.67]
Widać, jak z każdym dniem ciąży, a następnie po porodzie zmienia się język narracji. Zmienia się przecież narratorka, jakby... zdejmowała z siebie warstwy, jakby nie obawiała się już mówić o sobie samej i swoich przeżyciach bardziej bezpośrednio. Morze i historie z nim związane nie są już konieczne, by się wyrazić. Są uzupełnieniem. Bohaterka mówi o bezmiarze bólu, o wrzasku i fizyczności porodu, o oślepiającej miłości do nowonarodztnego dziecka. Słychać jej potężny głos, jakby wyłoniła się z odmętów morza.
Bo "W ustach sól" to opowieść o narodzinach kobiety
No, i w ogóle to książka o kobietach. Nie, nie tylko dlatego, że ciąża i macierzyństwo jest jej centrum, wokół którego wszystko narasta i wiruje. Charlotte Runcie przywołuje wiele postaci kobiecych - nazwanych i nie - związanych z morzem. Są Plejady, których imiona wyznaczają kolejne części książki. Plejady od zawsze były gwiazdozbiorem, który żeglarze kochali. Były tym gwiazdozbiorem, który umożliwiał nawigację. A Plejady, to kobiety.
Pozostańmy na orbicie mitów greckich i z narratorką zastanówmy się, dlaczego Penelopa została w domu, na Itace? Jak była i co symbolizowała matka Grendela z "Beowulfa"? Dlaczego figury dziobowe statków to postaci kobiecie? Czemu statki po angielsku to zawsze "she"/"ona"? Jak wyglądała praca zbieraczek sercówek i handlarek ryb? Czemu nie znamy imion żeglarek? Skąd się wzięła "Stella Maris"?
W całej tej warstwie erudycyjnej jest mnóstwo odwołań do pracy kobiet, bycia kobietą, do kobiecości w najgłębszym znaczeniu.
"Zresztą, w każdym przypadku, rodzicielstwo to nic nowego ani wyjątkowego. Kobiety robiły to przede mną przez tysiące lat. A nie powinno się o tym mówić, ponieważ pracy kobiet nie uznaje się za ważną. Praca mężczyzn przynosi dochód. Jenak praca związana z tworzeniem dziecka, wystawienie na działanie żywiołów na granicy życia i śmierci, to praca, praca, którą kobietom każe się się umniejszać, zachowywać tak, jakby w ogóle jej nie było. Pracujące matki muszą udawać, że nie są matkami, a matki muszą udawać, że nie pracują.
Sztuka i rzemiosło kobiet, robótki ręczne i haft, śpiewne okrzyki kobiet sprzedających ryby. Tak wiele z tych starych rzemiosł jest postrzegane jako bezproduktywne zajęcia dla bezczynnych kobiet, a nie jako sztuka". [s.221]
Poród i jego fizyczność
Narratorka: elegancka, elokwentna, wycofana osoba, w chwili porodu i bólu z nim związanego, zdaje się zrzucać zasłonę słów i opisywać jej świat, tak obcy jej w tym szczególnym momencie, świat nad którym nie ma panowania i na który nie może wpływać, bez zapośredniczeń.
"Jedyne, co pomaga na ból, to wrzask". [s.305]
Kiedy pojawia się córka, język autorki na nowo jest przesycony poezją. Inną jednak, przepełnioną innego rodzaju miłością. O, zapewniam Was, że obserwacja siebie i swoich emocji jest w tej części równie dokładna, co w częściach wcześniejszych. Jest po prostu bardziej... otwarta.
Narratorka mówi na przykład:
"[...] czuję się bardziej zwierzęciem niż człowiekiem. Zostaję zredukowana do najbardziej podstawowej ludzkiej funkcji: tworzenia i odżywiania kolejnej lidzkiej istoty/ Cokolwiek ze sobą robię, jakkolwiek się czeszę, w cokolwiek się ubieram, tym właśnie naprawdę jestem: tylko ciepłym i miękkim ssakiem". [s.328]
"W ustach sól" Charlotte Runcie to była dla mnie bardzo trudna książka
Może dlatego, że uparłam się ją zrozumieć do końca? Może dlatego, że nigdy nie byłam i nie chciałam być matką, z tego powodu "W ustach sól" była dla mnie jak schodzenie w batyskafie głęboko, głęboko poniżej granicy doświadczeń, które były dla mnie zrozumiałe? Może dlatego, że jej konstrukcja, przeplatanie fascynujących faktów o morzu i informacji osobistych, sprawiało, że albo się uważało, albo traciło wątek?
Ale dawno nie byłam z siebie tak dumna, jak po odłożeniu tej książki na półkę. Próba zrozumienia czegoś, co jest trudne do ogarnięcia intelektem: morza i macierzyństwa, powinna być trudna. Musi taka być. Charlotte Runcie jest dobrą, ale nie nazbyt łaskawą przewodniczką. Jak Plejady - stwarza dystans.
Książka nie byłaby tak dobra, gdyby nie piękne tłumaczenie Magdaleny Koziej. Brawo!