Debiutancki kryminał Wróblewskiego skusił mnie nie tylko okazyjną ceną i okładkową zapowiedzią, że to będzie rzadko spotykane doświadczenie, ale i chęcią ponownego spróbowania czegoś z rodzimego ogródka, a do tego nieznanego mi autorstwa. Może i stąd od początku miałam ciarki i z myślą w co ja się wpakowałam zaczynałam tę przygodę.
Wyprawa dziennikarza na wyspę w poszukiwaniu odpowiedzi w sprawie dokonanego tam przed kilku laty morderstwa skłania do utartych wyobrażeń o odosobnionym miejscu, mniej lub bardziej odciętym od cywilizacji, mieszkańcach, którzy mają więcej do ukrycia niż by można dostrzec. Dlatego na początku klimat właściwie buduje się sam, podsycany przez wyobrażenia czytelnika, a dalej poruszając się po labiryncie zdarzeń i ludzkich myśli doświadczamy emocji jak na sinusoidzie. Początek wyważony, akcja płynie spokojnie, poznajemy wyspiarzy, dostajemy lokalny koloryt oraz znane fakty na temat zbrodni. Czas biegnie, nie, idzie spokojnie, leniwym rytmem. Nie wiadomo kiedy i lądujemy na karuzeli by poszybować w zdarzeniach na złamanie karku. Wydaje się, ze momentami jest tego za dużo, co kilka godzin bohater odkrywa nowe tropy, a do listy dodajemy kolejne trupy. A jednak, pomijając pewne drobiazgi, wydarzenia są dobrze poprowadzone. Wyważone, poukładane, jak na ponurą mroczną scenerię oraz niezrównoważonego tropiciela sensacji. Można rozważyć czy to dziennikarz poszukując odpowiedzi uganiał się za mordercą, czy morderca szedł jego tropami.
Co zaskakuje w fabule? Sposób w jaki zostali przedstawieni bohaterowie. Gdzieś w połowie czytelnik zaczyna się zastanawiać, czy to realni ludzie, może ktoś się podszywa, by tylko namieszać dziennikarzowi. Być może nawet policja chce by przyczyny morderstw nie zostały odkryte. Detektyw Owen Chilton jest dla mnie taką niewyraźną postacią. Niby daje wiarę w tłumaczenia Ethana, jednocześnie sprawdzając go i kryjąc. Znowu doktor Irving przepisuje bohaterowi leki psychotropowe bez głębszej wnikliwości w jego stan. Chce pomóc czy zaszkodzić? Może działa z kimś w zmowie? Niezwykle pomocni mieszkańcy wyspy jak Robert Hudson, Charles Dowell, czy Elizabet Belfort i do pewnego momentu jej mąż angażują się w pewne działania, aczkolwiek chwilami dość łatwowiernie podchodzą do sprawy. A kim tak naprawdę jest Walter Reed? Czy Miriam Sawyer to jedynie wyobrażenie czy rzeczywista postać?
W całej rozgrywce toczącej się w zamknięciu, na odciętym skrawku ziemi postać policjanta Raya Edwardsa wydaje się być najbardziej nieoczywista. Jego zachowanie jako świadka pewnych zdarzeń nawet dla bohatera bywa niezrozumiałe. Jednak czytelnik składając drobne elementy powinien szybko domyślić się po co wprowadzono do fabuły kogoś, kto jak wyrzut sumienia towarzyszy Ethanowi w jego niełatwej podróży. Nie chodzi przecież jedynie o rozwikłanie sprawy, ani nawet tego, z czym mamy obecnie do czynienia w Dale. Istotne jest to co niedostrzegalne, co siedzi w człowieku, to co wywołuje wręcz klaustrofobiczny lęk. A taki klimat Autor potrafił stworzyć, prowadząc nas uliczkami dusznego miasteczka, które czasem przypominało mi wzorzec z londyńskiego skradania się tropem maniaków przez jednego takiego, Sherlocka. Jednakże dziennikarz z powieści Wróblewskiego to na wskroś współczesny maniak dochodzenia do celu. Człowiek z przeszłością, która tutaj odnajdzie swój bieg i zaważy na prowadzonym dochodzeniu. To człowiek borykający się z przewlekłymi napadami migreno podobnymi, dziurami w pamięci i brakiem możliwości zweryfikowania następujących po sobie zdarzeń. Szok psychiczny jaki kiedyś przeżył, a właściwie został dotknięty amnezją dysocjacyjną, co w efekcie powoduje wybiórcze zaniki pamięci pakuje go w tarapaty. W ten sposób mózg broni się w traumie, a czytelnik dostaje poszatkowane obrazy, które jest w stanie uchwycić bohater w miarę spójnie, nad pozostałymi pustymi miejscami będziemy się zastanawiać, śledzić i wracać we własnej pamięci do drobnych elementów, podpowiedzi w rozwiązaniu układanki.
Splot wydarzeń w przypadku Ethana Nero można by nazwać przeznaczeniem. Przeszłość i teraźniejszość zlewają się, gdy z każdego zakątka Wyspy wychodzą upiory.
Akcja kryminału toczy się w oparach letargu, z momentami zawieszenia, co tylko podsyca wyobraźnię czytelnika. Stopniowe przedstawianie kolejnych bohaterów, angażowanie w pomoc dziennikarzowi, łączenie ich nicią zależności, również w odniesieniu do przeszłości Wyspy buduje atmosferę miejsca odosobnionego, poza kontrolą z zewnątrz i bez możliwości ratunku. Miejsce, gdzie pozornie nic się nie dzieje, nagle eksploduje niepokojącymi zdarzeniami. Motyw zbrodni przemyślany, zresztą podobnie jak wytyczona ścieżka Ethana Nero, do którego należy nie tylko odkrycie kto i dlaczego, ale również zmierzenie się z własną przeszłością. Podobno co cię nie zabije to cię wzmocni i albo przyjmiesz rzeczywistość jaką jest albo oszalejesz.
Trudno rozsądnie dawkować sobie treść, najchętniej przeczytałoby się całość od ręki i jak najszybciej poznało zakończenie.
Myślę, że już na wczesnych etapach rozwoju sytuacji zrozumiemy, iż istotą "Definicji strachu" jest konfrontacja człowieka ze strachem, tym co wywołuje w nim silny lęk, jest jak sytuacja z tych nie do przejścia.
"Każdy ma swoją definicję strachu, Ethanie. Wiesz dlaczego? Ponieważ strach ma wiele twarzy, upiornych i obcych. Musisz spojrzeć na tę twarz, prosto w czarne ślepia. Właściwie, tylko jeśli poznasz swój koszmar, zrozumiesz jego istotę i będziesz mógł się od niego uwolnić. Zaprzyjaźnij się z nim albo spraw, by się tobą znudził."(397s.)