No chyba nie z jaja!
A tak na poważnie, to zaczniemy dzisiaj recenzję od rozterek dotyczących oceny książki pana Tołłoczko, kryjącego się pod pseudonimem Wells. Otóż, tę książkę możemy odczytywać na dwa sposoby - pierwszy z nich będzie odczytaniem jej na zasadzie pełnoprawnego, poważnego dzieła fantasy. Jeśli w ten sposób podejdziemy do lektury ,,Skąd właściwie biorą się smoki'' to będziemy a) poważnie rozczarowani, b) zirytowani bohaterami i ich zachowaniem oraz c) najprawdopodobniej ocenimy książkę jako zwyczajnie słabą.
Istnieje jednak drugi sposób odczytania tej powieści - można odczytać ją jako książkę samoświadomą. Taką, która od początku do końca zdaje sobie sprawę ze swoich wad, ze sztampowości i przewidywalności fabuły, z przerysowanych bohaterów i z tego, że nie jest ,,poważnym dziełem'' ale książką typowo rozrywkową.
Jak się zapewne domyślacie po wystawionej przeze mnie ocenie - książkę odczytałam w drugi sposób. Czemu tak? Nie wiem, jakoś tak bezwiednie mi to wyszło, intuicyjnie powiedziałabym. Już po przeczytaniu pierwszego akapitu nie byłam w stanie brać tej historii ,,na poważnie''. Co bynajmniej nie oznacza, że całość mi się nie podobała - w trakcie lektury całkiem dobrze się bawiłam. Ale do tego dojdziemy za chwilę.
Tymczasem, aby spuentować ten przydługawy już nieco wstęp chcę raz jeszcze zaznaczyć, że ,,Skąd właściwie biorą się smoki'' jest książką całkiem niezłą, choć zdecydowanie nie jest książką dobrą. Ot, miła lektura tramwajowa, niewymagająca zbytniego wysiłku i zaangażowania. Jeśli lubicie fantastykę i macie ochotę nieco się odmóżdżyć i pouśmiechać do kartek to zachęcam.
Przejdźmy zatem do samej fabuły - oto główny bohater, Bob, żyje swoim spokojnym sielskim życiem, nie wadząc nikomu na wygodnym hamaczku, leczy wczorajszego kaca gdy ni stąd, ni zowąd w jego ogródku pojawia się smok. Samo pojawienie się gada zapewne nie byłoby dla Boba jakimś szczególnym problemem - niestety, to prastare stworzenie postanowiło zadzierzgnąć z Bobem magiczną Więź. Co było sytuacją o tyle kłopotliwą, że a) smoka chcieli zabić zbójcerze (moje nowe ulubione słowo!) z rozkazu złego lorda, b) gdyby zbójcerzom udało się zabić smoka, to zabiliby przy okazji Boba, bo tak działa Więź i c) wobec powyższych dwóch Bob musiał w ciągu kilku minut wymyślić sposób na uratowanie gada. Który, swoją drogą, zwinął się w kulkę i zaczął smacznie pochrapywać.
I chociaż już teraz sytuacja może się wydawać Wam odpowiednio skomplikowana, to do tego wszystkiego dołączyła - pojawiając się dosłownie znikąd - wojownicza amazonka Nasturcja. Dziewczyna słusznej tuszy (którą udawało jej się utrzymać nawet mimo codziennych ćwiczeń fizycznych!), zakochana w staromodnych romansach i mająca wyjątkowo... zabójczy charakter.
To własnie ta trójka bohaterów będzie przeżywała przygody i stawiała czoło przeciwnościom losu na kolejnych stronach powieści.
Brzmi zacnie, prawda? To teraz uchylę rąbka tajemnicy i wyjawię Wam dlaczego nie jest to dobra książka. Bo pomysł był całkiem niezły, tylko za wykonanie odpadło kilka punktów. A dlaczego? Ano, dlatego, że całość była pisana językiem współczesnym, ale czasami odnosiłam wrażenie, że autor próbuje stylizować wypowiedzi bohaterów na wzór języka archaicznego. Tylko nie wziął on pod uwagę tego, że samo wstawianie słowa ,,począł'', jako synonimu dla słowa ,,zaczął'' w każde możliwe zdanie nie sprawi, że język bohaterów stanie się bardziej... bo ja wiem, realistyczny?
Zamiast tego pan Wells uzyskał tylko tyle, że w pewnym momencie to ,,poczynanie'' zaczęło mnie naprawdę irytować. (Ach, powtórzenia, powtórzenia...)
Korekta i redakcja też trochę przysnęły, szczególnie po stronie 230, kiedy w tekście zaczynają pojawiać się literówki, brakujące myślniki w dialogach i kiedy narracja czyni czasami dziwne rzeczy, jak wtedy, gdy wszechwiedzący trzecioosobowy narrator opowiada o tym, co dzieje się z Nasturcją, ale w następnym zdaniu okazuje się, że narratorem tym jest Bob, który zaczyna prowadzić narrację w pierwszej osobie... I ja naprawdę rozumiem potrzebę przejścia od jednej postaci do drugiej, ale rany, na początku książki przejścia te były o wiele lepiej zrobione.
Pojawiają się też kwiatki w stylu ,,pokiwał przecząco głową'' czy ,,drzwi również nie były widoczne gołym zmysłom''. Na szczęście nie ma ich zbyt wiele. Te były najgorsze.
To czytać czy nie czytać?, zapytacie.
Powiem tak: jeśli potraficie przymknąć oko na niedociągnięcia i jeśli nie będziecie od tej książki oczekiwać zbyt wiele, albo jeśli zastanawiacie się czy nie podrzucić jej jakiemuś nastolatkowi, to powiem, że tak, czytajcie i tak, podrzucajcie. To naprawdę niewymagająca, acz sympatyczna lektura. I jeśli tylko autor popracuje nad stylem i pomysłami, to jestem pewna, że w przyszłości napisze coś dobrego.
Jeśli jednak oczekujecie stuprocentowego epickiego fantasy ze smokami w tle to odsyłam Was do sagi Dragonlance, bo tego, czego szukacie, nie znajdziecie pod tym adresem.
*Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl