Sherlock Holmes na dobre wpisał się do naszej kultury – kto nie czytał choć jednego opowiadania lub powieści o najsłynniejszym na świecie detektywie? Albo nie oglądał filmu czy serialu (sama czekam na drugą serię mini-serialu produkcji BBC)? Kto nie spotkał się z nawiązaniami do tej postaci w innych dziełach? Wszyscy więc znamy Sherlocka. Niektórzy z nas go lubią. Inni kochają. A jeszcze inni – są Sherlockistami.
Sherlockiści to ludzie, którzy obudzeni w środku nocy potrafią wyrecytować dowolny fragment z opowiadań, a noszenie czapki szerloka to dla nich zaszczyt, nawet jeśli wyglądają trochę obciachowo… Wbrew pozorom nie są to zwykli pasjonaci, a poważni naukowcy. A jedną z największych tajemnic, jakie pragną odkryć, jest los zaginionego dziennika Conan Doyle’a z 1900 roku. Tym bardziej, że dziennik obejmuje czas, gdy pisarz zdecydował się zabić swojego bohatera, a którego w 1901 roku wskrzesił, nie tłumacząc tych decyzji. Tymczasem Alex Cale, jeden z Sherlockistów, twierdzi, że odnalazł zaginiony dziennik. Ma go zaprezentować na konferencji, jednak zostaje zamordowany nocą przed wystąpieniem, a przy jego ciele znajdują się wskazówki nawiązujące do opowiadań. Sam dokument znika.
W książce przeplatają się dwie historie – sherlockisty Harolda i dziennikarki Sarah, którzy podążają tropem zabójcy Cale’a oraz samego Artura Conan Doyle’a, który jakiś czas po zaprzestaniu pisania o Sherlocku otrzymuje przesyłkę z bombą. Szybko łączy ją z morderstwami młodych dam i wciąga do prywatnego śledztwa swojego przyjaciela, Brama Stockera. Zarówno jedni, jak i drudzy postanawiają rozwiązać zagadkę używając metod fikcyjnego detektywa – poczynając od sztuki dedukcji, poprzez rozmyślania w fotelu, na przebieraniu się kończąc.
Chłopcy z Baker Street, badacze i znawcy prozy Conan Doyle’a, istnieją naprawdę. Tak samo prawdziwa jest historia dziennika tego pisarza, który zaginął bez wieści oraz śmierci jednego z sherlockistów, który rzekomo dokument odnalazł. W powieści przeplatają się informacje prawdziwe z fikcją literacką, na szczęście w krótkim wstępie autor objaśnia tło książki, a także odsyła do odpowiedniej literatury. Także część poświecona Conan Doyle’owi jest oparta na jego biografii – bo choć samo śledztwo przedstawione w książce jest fikcyjne, to wiadomo, że pisarz współpracował ze Scotland Yardem.
Ten książkowy dwugłos ma trochę zalet, a trochę wad. Bo o ile obie historie są ze sobą powiązane, to jednak miałam wrażenie, jakbym czytała dwie książki naraz. I walczyły one ze sobą o moją uwagę, nie zaś uzupełniały się. Dodatkowo poszczególne rozdziały są krótkie (po kilka stron) oraz tak przemieszane, że w trakcie czytania skaczemy co chwila o sto lat w przód i w tył. Ostatecznie wygrała historia samego Conan Doyle’a, która wydała mi się znacznie ciekawsza i bardziej wciągająca. Poza tym przedstawia ówczesną obyczajowość (to czas walki kobiet o prawa wyborcze) oraz reakcje społeczeństwa na postać Holmesa. Dzięki takim szczegółom jest barwniejsza. Oczywiście czytałam też części poświęcone Haroldowi, ale trochę na zasadzie „to tylko parę stron i zaraz znów będę w Londynie 1900 roku…”. Co prawda akcja współczesna też miała swoje interesujące fragmenty, po pierwsze jednak – o ile dziennik był zagadką dla bohaterów, tak nie był dla czytelnika, bo przecież jego treść poznawaliśmy na bieżąco. Po drugie – w którymś momencie ostateczny los dziennika wydał mi się aż za oczywisty i zakończenie części współczesnej niczego ciekawego mi nie zaoferowało. Być może dobrze by było rozdzielić tę książkę na dwie?
„Sherlockistę” czyta się bardzo przyjemnie – to miła, lekka lektura niekoniecznie dla fanów Holmesa. Bo ostatecznie sam detektyw się tu nie pojawia, a wszelkie nawiązania do oryginalnych opowiadań są wytłumaczone. Mnie książka przede wszystkich zachęciła do dalszego zgłębiania tematu, mianowicie sięgnięcia po tytuł „Artur i George” (dotyczącą śledztw prowadzonych przez Doyle’a) oraz… po same opowieści o Sherlocku Holmesie.