Chwytliwe hasło z okładki Maga bitewnego obiecuje nam smoki, a autor szybko postanawia z tych słów się wywiązać – co prawda piękne i majestatyczne istoty nie pojawiają się w ilościach stadnych, ale gdy już nadlatują, to lądują z przytupem. I wcale nie musimy czekać na koniec opasłego tomu, aż się w końcu wyklują. Szybko okazuje się jednak, że obecność smoków stanowi zaledwie prostą sztuczkę, która ma odwrócić naszą uwagę od tego, że książka jest kolejną oklepaną opowieścią spod znaku „od zera do bohatera” z biednym dzieciakiem w roli głównej.
Falko Dante – nasz główny pokrzywdzony przez los bohater – jest chuderlawą, słabowitą i pochorowaną sierotą. Ponurym cieniem na jego życiu kładzie się przeszłość ojca. Staruszek był niegdyś potężnym bitewnym magiem i legendarnym wojownikiem, który popadł wraz ze swoim smokiem w szaleństwo – co nie skończyło się najlepiej dla jego kompanów. Dziś Falka nadal prześladuje świadomość upadku ojca oraz strach, że jego przeznaczenie pchnie go w tym samym kierunku. Dlatego też chłopak nie wyrywa się do bohaterskich czynów, nieśpieszno mu do ratowania świata, a otaczające go nierówności społeczne wcale nie potrzebują jego natychmiastowej interwencji. Chłopak marzy jedynie o tym, by zobaczyć smoka.
Okazja nadarza się, gdy do miasta przybywają emisariusz królowej poszukujący zdolnych rekrutów do armii oraz mag bitewny, który zamierza przywołać swoją pierwszą latającą bestię. Falko doskonale wszystko zaplanował – chciał jedynie rzucić okiem, popatrzeć z daleka, tak zupełnie bez dotykania… oczywiście coś jednak musiało pójść nie tak. Wielki schemat lubujący się w takich właśnie sierotach siadł za kamieniem i już zacierał ręce na myśl o nadchodzącej przygodzie, w którą wrzuci chłopaka. Tym razem dla odmiany pozwolił jednak najpierw trochę poszaleć autorowi. Najwyraźniej sam również zapatrzył się na cudownego smoka.
Flannery z łatwością trafi do serc miłośników klasycznego przygodowego fantasy – takiego z obowiązkowymi magami, smokami i hordami demonów. Podekscytowanym wewnętrznym dzieciakom nie każe też długo czekać na początek zabawy. Chociaż główny bohater jest kolejną kalką w stylu „biedna sierotka, co moce ma wielkie”, to jego standardowy zestaw cech nie zdąży nas nawet zaniepokoić swoją oczywistością. Wszystkie klisze bowiem już od pierwszych stron zostają zasypane rozpierduchą zagraną na smoka, maga i drużynę czarodziejów.
Największym plusem Maga bitewnego jest energia i dynamizm, z jakimi wchodzimy w historię. Już na starcie mamy turniej rycerski ze zwrotami akcji, armię demonów niebezpiecznie zbliżającą się do okien oraz magiczny pojedynek ze wściekłym gadem. Flannery pokazuje, że za gatunek zabrał się z myślą o dobrej zabawie i całkiem przyzwoicie mu to wychodzi – ma smykałkę do efektownych scen, szybkiego budowania napięcia, scen batalistycznych i iście filmowych zwrotów akcji. Celem Maga bitewnego jest dostarczenie nam przyjemnej i prostej rozrywki. Wykorzystanie oczywistych gatunkowych elementów, nieco zaburzony klasyczny plan zdarzeń oraz kolejne widowiskowe fragmenty sugerują, że Flannery oferuje nam pełną akcji przygodę ujeżdżającą smoka. Dlatego tak bardzo dziwi, co z książką dzieje się później.
Autor po dynamicznym starcie porządnie zwalnia tempo. Przed nami rozpościera się powolny fragment, w którym przewija się odrobina ekspozycji świata, męska przyjaźń, nieco napięcia i niepokoju oraz mądre życiowe rady od starszych – czyli w sumie klasyka. Problem w tym, że pisarzowi wolniejsze fragmenty nie wychodzą już tak dobrze. Po zwolnieniu tempa historia zaczyna być co najwyżej poprawna, nie robi żadnego szczególnego wrażenia i staje się nawet nieco nużąca. Autor nie wykorzystuje fabularnego przestoju w żaden szczególny sposób, a okazja do zaprzyjaźnienia się z głównym bohaterem przelatuje nam przez palce. Wszystko jest tu trochę na pół gwizdka – ani specjalnie wciągające, ani zabawne czy nawet interesujące. Najzwyklejszy postój na złapanie oddechu, jednak przy tym na tyle mało błyskotliwy, że ci mniej cierpliwi mogą skręcić sobie kark, wypatrując kolejnej dawki akcji. Powolną narrację urozmaicają czasem krótkie przebitki podszyte odrobiną horroru – podkreślają one, że początkującemu pisarzowi znacznie lepiej idzie, gdy się już rozpędzi.
Sił starcza mu jednak tylko na jeszcze jeden zryw – ale za to jakże emocjonujący. Flannery uderza nas w splot słoneczny, wrzucając niespodziewanie w wielką bitwę – gdzie siły ciemności zmagają się z armią niedobitków desperacko wypatrujących swojego Gandalfa wyjeżdżającego zza któregokolwiek ze wzgórz, wzniesień czy najmniejszego nawet pagórka. Swoim rozmachem i intensywnością starcie to mogłoby bez problemu ubiegać się o miejsce w finale tomu albo nawet całej serii, tymczasem Flannery wrzuca je jeszcze w pierwszej połowie pierwszego tomu (czyli gdzieś w jednej czwartej całej książki). Zmaganie jest po prostu piękne – pełne chaosu, desperackich szarż i heroicznych zmagań. Magia szaleje, demony ryczą, a ciała pokonanych przelatują nad głowami – rozmach pełną gębą. Flannery przerzuca nas z miejsca na miejsce, nieustannie zmieniając perspektywę wydarzeń, nie pozwala odetchnąć i oferuje kawał batalistycznej rozpierduchy… i tak przez grubo ponad 60 stron. Całe to szaleństwo jednak kończy się całkowitym wyczerpaniem sił – na więcej tego typu zabaw już nie mamy co liczyć.
Brak tchu i słabość w kolanach wykorzystuje schemat, który do tej pory czaił się jedynie gdzieś w tle. Mag bitewny z dynamicznej fantastycznej przygodówki zmienia się w do bólu klasyczne „od zera do bohatera” i przestaje się z tym zupełnie kryć. Reszta książki to po prostu odhaczanie najbardziej oczywistych elementów – główny bohater rozpoczyna męczące szkolenie na maga, otrzymuje wsparcie przyjaciół, starszy mentor mocno w niego wierzy, a w koszarach jest przynajmniej jeden wysoko urodzony hultaj, który dokucza antagoniście. Nie ma w tym absolutnie nic nowego. Jedynym urozmaiceniem jest fakt, że zamiast przemęczyć się z tym na początku historii, dostaliśmy to po odrobinie naprawdę dobrej zabawy.
W zasadzie można było się tego jednak spodziewać – Falnnery stworzył przecież klasyczną postać z losem tak wyraźnie zapisanym w gwiazdach, że już od pierwszej strony byliśmy w stanie odczytać cel, kierunek i prędkość podróży, którą bohater będzie się przemieszczał ku przeznaczeniu. W połączeniu z zaskakująco wartką akcją, dozą widowiskowości oraz całkiem sympatycznymi bohaterami mogliśmy przymknąć na to jednak oko, a po chwili zacząć się dobrze bawić. Podejście autora z łatwością można było potraktować jako niewinną grę z utartymi schematami – akcja rozgrywająca się akurat w Siedmiu Królestwach dodatkowo ułatwiała sprawę.
Mag bitewny może nie sprawiał wrażenia odświeżającego tytułu, ale dawał przynajmniej nadzieję na kawał rozrywki ze znanymi elementami. Ostatecznie – niczym za sprawą książęcego pocałunku – przemienił się w klasyczną młodzieżówkę niemającą nawet siły, by wyrwać się z utartych schematów… ale przynajmniej przez chwilę dzielnie się z nimi szarpał.
---
Psst… Drogi Wędrowcze! Tak, Ty! Jeżeli dotarłeś aż tak daleko i Ci się spodobało, koniecznie zajrzyj na
RuBrykę Popkulturalną i chodź pogadać o książkach (i nie tylko)!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 6/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu
Nerdheim.pl