Sześciotomowa "Saga rodziny Neshov" przyniosła Anne B. Ragde popularność oraz uznanie w świecie czytelniczym zarówno w Norwegii, jak i poza jej granicami. Pierwsze trzy tomy sagi zostały wydane w latach 2004 - 2007 ("Ziemia kłamstw", "Raki pustelniki" i "Na pastwiska zielone" ), a trzy kolejne ukazały się po dziesięcioletniej przerwie, w latach 2017 - 2020 ("Zawsze jest przebaczenie", "Kochankowie" i "Córka"). Czy ten fakt ma w ogóle jakiekolwiek znaczenie? Otóż ma, dlatego, że różnice w jakości obu "trylogii" są na tyle duże iż nie sposób pisać o sadze jako jednolitej całości.
Saga opisuje historię rodziny Neshov wywodzącej się z gospodarstwa leżącego w północnej Norwegii niedaleko Trondheim. Opowiada o czasach współczesnych, jednak ze względu na wiek najstarszego jej członka - Tormoda, pamiętającego czasy drugiej wojny światowej, i latami skrywaną tajemnicę pojawiają się tu także retrospekcje. Momentem zwrotnym w relacjach rodziny staje się pogrzeb seniorki rodu - Anny, na którym pojawiają się jej, niemal nie utrzymujący ze sobą kontaktu, trzej synowie - Tor, Margido i Erlend, oraz ku zaskoczeniu wszystkich - biologiczna córka najstarszego z nich, Torunn mieszkająca w Oslo. Podkreślić należy, że bracia Neshov, z wyjątkiem najmłodszego Erlenda, bon vivanta o artystycznej duszy, mieszkającego ze swoim partnerem w Kopenhadze, są mężczyznami samotnymi, zamkniętymi w sobie i surowymi dla siebie, którzy z wielkim oddaniem poświęcają się pracy i to z niej czerpią jedyną radość i życiowe spełnienie. Ich praca jest bardzo absorbująca, odpowiedzialna i niebanalna ‐ Tor zajmuje się hodowlą świń, a Margido prowadzi małe biuro pogrzebowe. Warto zaznaczyć, że autorka poświęciła naprawdę dużo miejsca na przedstawienie codziennej rutyny oraz specyfiki pracy bohaterów. Bardzo przypadły mi do gustu te, nudne dla niektórych, opisy i szczegółowe portrety postaci. Oczywiście w życiu każdego z czterech mężczyzn wiele się zmienia wraz z wkroczeniem w nie córki Tora - dziedziczki Neshov, właściwie, ich dotychczasowy świat zmienia się diametralnie, trzęsie się w posadach i z trudem, powoli tworzy od nowa. Jednak oczekiwania i wyobrażenia bohaterów co do kształtu przyszłości zderzają się z rzeczywistością. Bardzo ciekawie to jest pokazane. Do tego autorka zadbała o naprawdę spektakularne zwroty akcji, co przełożyło się u mnie na czytanie sagi duszkiem i dość wysoką ocenę. Pierwsze trzy tomy sagi mogę polecić z czystym sumieniem. Może nie jest to literatura wybitna, ale dobra, wciągająca i zapadająca w pamięć.
Po czwarty tom sagi "Zawsze jest przebaczenie" sięgnęłam zaraz po przeczytaniu poprzedniego, który może nie zatrzasnął za czytelnikiem drzwi, ale jakoś tak logicznie fabularnie kończył serię. Coś się popsuło, nie wyszło, zawiodło, członkowie rodziny Neshov rozeszli się każdy w swoją stronę, a gospodarstwo zostało opuszczone. Każdy próbuje żyć własnymi sprawami, skupiając się na tu i teraz, tylko czasem wracając do przeszłości myślami, zastanawiając się nad tym, co poszło nie tak i nad tym, gdzie samemu popełniło się błędy, gdzie zawiodło. To bardzo nastrojowa część, delikatna, nostalgiczna, pokazująca to, co bohaterom w duszy gra, przerywana scenami z nowego, trochę sielankowego i przerysowanego, życia rodzinnego Erlenda w Danii, które pochłania go niemal całkowicie. Uznałam, że kontynuacja sagi przez autorkę to dobry pomysł. Doceniam w tym tomie uważniejsze pochylenie się nad bohaterami, ale też jakby większą dojrzałość autorki, jej spostrzeżeń, no i ciekawszy, bardziej dopracowany styl.
Podczas czytania piątego tomu , pt. "Kochankowie", czar prysł. Fabuła zaczęła się obiecująco i chociaż wiadomo, że raczej nie warto wchodzić dwa razy do tej samej rzeki, to czasem jednak nie zaszkodzi spróbować? W tej części dojrzalsza (?), silniejsza (?) Torunn zaczyna zupełnie nowe życie i mimo że nie zalicza się ona do grona moich ulubionych postaci literackich, kibicowałam jej i trzymałam za nią kciuki powtarzając w duchu: "dasz radę" , "spróbuj" albo "cholera, kobieto, weź się w garść! ". I mimo kolejnego zwrotu akcji o 180° fabuła coraz mniej mi się podobała, zbyt mocno zaczęła przypominać telenowelę. Tak, jakby pani Ragde skończyły się pomysły, straciła twórczy zapał albo goniły ją jakieś nieprzekraczalne terminy w wydawnictwie. Nawet przebywający w domu opieki staruszek Tormod Neshov stracił w moich oczach głębię i wiarygodność, a łzawa historia miłosna tu opisana wywołała u mnie zdumienie i niedowierzanie. Mało tego. Liczba powtórzeń, występujących już licznie w czwartym tomie (wydanym po długiej przerwie), co może akurat tam miało swoje uzasadnienie, jest tu wprost przytłaczająca, a ciągłe przypominanie czytelnikowi tych samych, znanych, wielokrotnie wcześniej już powtarzanych faktów wywoływało u mnie irytację prowadzącą do wściekłości. Do tej pory nie spotkałam się z tym w żadnej książce. W efekcie zaczęłam zastanawiać się nad tym, czy "udźwignę" ostatni tom i czy w ogóle mam ochotę próbować.
Niestety, w "Córce" wałkowanie tych samych "istotnych" dla fabuły informacji , które chyba zaczną śnić mi się po nocach, trwa w najlepsze przez 2/3 książki. Końcówka jest nieco lepsza i da się ją czytać bez wywracania oczami. Fabularnie... tak sobie. Autorka skupia się w tej części na najmniej ciekawych bohaterach i chociaż i tym razem nie szczędzi im łez, to żadnych dramatów tutaj nie ma. Można powiedzieć, że tym razem jest lekko i przyjemnie. A zakończenie? Otwarte na oścież. Czyżby to jeszcze nie był koniec historii?
Na zakończenie - ciekawy obrazek. W zasadzie, bohaterami sagi są Norwegowie, co zrozumiałe, i Duńczycy, szczególnie jeden. Gdzieś tam po drodze natkniemy się na mieszkańca północnej Afryki, Czeszkę, Niemkę i Fina, ale kwestia narodowości jest tu w sumie bez znaczenia. Jedynym szerzej opisanym narodem z jego zwyczajami są... Polacy, czyli chłopy od fizycznej roboty. W Danii jest to ekipa budowlana dowodzona przez Fina, a w Norwegii przez chamskiego Norwega. No i mamy tu obraz rodaków mało pochlebny, bo Polacy, wiadomo, nie wylewają za kołnierz, pracują na czarno siedem dni w tygodniu i jedzą surowe cebule jak jabłka. Serio? W 2020 roku? Tego ostatniego nigdy nie widziałam, ale to pewnie dlatego, że nie byłam w Norwegii. Oto spostrzeżenia Torunn:
"... stała w zaciszu kuchni, obserwując ich przez otwarte okno i myśląc o tym, że wydają się tacy beztroscy, i że na pewno się myli. Prawdopodobnie siedzieli tam pozbawieni smutków tylko dlatego, że pozostawili swoje rodziny daleko w Polsce, o której słyszała, że jest na skraju załamania gospodarczego, więc co mogli zrobić innego, niż wyjechać do pracy w Norwegii, zarabiać pieniądze, chrupać jabłka, nikt nie miał prawa więcej od nich oczekiwać. A właśnie, Polacy pracujący u Erlenda żarli całe cebule, tak samo jak ci tutaj jabłka, Erlend opowiadał o tym (...). Na szczęście ominął ją ten widok, usta tych Polaków z Danii musiały chyba być przeżarte sokiem z cebuli, na samą myśli o tym dostawała mdłości". ("Córka", s. 31)
Hmm...