„Dziesiątki drobnych szczegółów krzyczało, że trzeba uciekać. Lila zlekceważyła je wszystkie. Nie uciekła. I nigdy już nie ucieknie”.
Niepokojąca, mroczna, brzydka, psychodeliczna. Nieprzewidywalna, do bólu szczera, realistyczna i nieprzekoloryzowana. Idealna i nieodkładalna.
Gdańsk współcześnie i w roku 2010, kiedy to doszło do niewyjaśnionych zaginięć młodych dziewczyn. Tropy prowadzą do Domu Steffensa – luksusowego burdelu. Jednak nikt nie ma ochoty wyjawić sekretów schowanych w dziewiętnastowiecznej willi. Śledztwo zostaje zawieszone, a po latach trafia na biurko nieustępliwego Kroona – najlepszego prokuratora w trójmiejskim wymiarze sprawiedliwości. Kroon cofa się do roku 2010, rozpoczynając bolesną, pełną również osobistych akcentów wycieczkę w przeszłość, po to, by zadośćuczynić skrzywdzonym młodym kobietom, których „Koszmary stawały się jawą, mroczne sny realnym, dotkliwym cierpieniem”.
Wszystkie powieści Cyryla Sone przypominają rozsypane puzzle. Każdy, kto raz posmakował tej rozrywki, wie, jak żmudnym i długofalowym procesem jest uzyskanie pełnego obrazu. Najpierw trzeba odpowiednio wysortować elementy, ułożyć ramy, a potem, kawałek po kawałku, dopasowywać fragmenty, wielokrotnie je przekładać, a często zaciskać w dłoni ten jeden kawałeczek, który koniecznie chcemy gdzieś wsadzić. Na podobną analogię możemy liczyć w powieściach autora: na początku panuje rozgardiasz. Pojawiają się pozornie przypadkowe epizody, krótkie, jakieś takie błahe i „od czapy”, nie wiadomo po co, jest ich wiele, każdy wydaje się z innej bajki. Na scenę wchodzi mnóstwo postaci, każda inna, pokręcona mniej lub bardziej, wyglądająca na całkiem nieistotną dla sprawy, a jednak ściskająca w dłoni kawałek puzzla, który z biegiem fabuły wypełni obraz jej własną historią, idealnie spajając się pozostałymi fragmentami. Ten zlepek wątków może denerwować, sprawiać wrażenie bezsensu, dawać przekonanie, że historia nie trzyma się kupy. Nic bardziej mylnego: ostatecznie dostajemy opowieść tak logiczną jak matematyka, wielowarstwową niczym urodzinowy tort, wielowątkową, zakotwiczoną w dalekiej przeszłości, ale boleśnie oddziałującą na teraźniejszość.
W trakcie fabuły śledzimy nie tylko zagmatwany wątek kryminalny, ale również dostajemy kolejną odsłonę życiorysu Konrada Kroona, który od czasu odejścia Zuzy balansuje na granicy obłędu. Poznajemy kolejne elementy składające się na ostateczny rys osobowościowy niepokornego, niedającego się zamknąć w żadnych ramach prokuratora.
„A przecież od urodzenia Konrad był niezwykle wrażliwy. Orzech kokosa. Twarda skorupa i skomplikowane, dość miękkie wnętrze”.
Na chwilę na scenę powracają też niektóre postaci z wcześniejszych tomów cyklu. Autor zręcznie łączy wątki, zdarzenia i bohaterów, oplatając ich niewidzialnym kokonem zaskakujących zależności, nieprzewidywalnych zbieżności, wspólnych przeszłości i poplątanych losów. Autor o niczym nie zapomina. Wszystko ma swój początek, rozwinięcie i koniec. Jeśli myślałam, że niektóre wątki z poprzednich tomów zostały przez autora porzucone, to grubo się pomyliłam. Brawo za wprowadzenie postaci Dzwoneczka – domyśliłam się od razu, kim jest ta dziewczynka – zdradziły ją oczy.
Ja za każdym razem pozostaję pod wrażeniem stylu autora, który łączy w sobie jakiś pierwiastek nonszalancji, prostoty, a zarazem swoistego literackiego kunsztu. Czasem jest banalnie lekki, slangowy, wulgarny, po to, by za chwilę uraczyć czytelnika niezwykłą metaforyką, poetyckością myśli, wieloznacznością sformułowań i celnością porównań. Mocny kryminał ubrany w nietuzinkową językową szatę. Wiele tu niebanalnych, literackich i muzycznych konotacji oraz odniesień do sztuki, które nadają powieści głębi.
Powieści Cyryla Sone uważam za jedne z lepszych w kryminalnym gatunku. Ich plusem jest nieszablonowość, niepowtarzalność wątków fabularnych, brak kalek, nietuzinkowy, specyficzny styl autora oraz niespotykana nigdzie autentyczność narracji. Pewnie nie jestem obiektywna, ale cóż… każdy ma swoje must read, moim jest Cyryl Sone.
Od tej historii nie da się uciec… Po prostu…