Syn biskupa ma dwadzieścia lat, w każdą środę uczestniczy w spotkaniach wspólnoty wyznaniowej lecz zamiast przygotowywać się do chrztu – skandalicznie przeciąga swoje rumspringa, za nic mając Ordnung i uczucia Leili Lantz.
Niestety dla mnie, kolejny raz odniosłam wrażenie, że Irving biorąc za motyw temat trudny, o fundamentalnym znaczeniu, wie w tej materii tyle samo, co o Amiszach zamieszkujących Bee County w Teksasie - zdecydowanie za mało, by nadać dedykowanym im powieściom sugestywny i przekonujący wymiar. Mało tego: Widać, że nie ma pojęcia ani o tym jak działa społeczność Amiszów, ani co to faktycznie znaczy odrzucić wiarę przodków i odejść ze znanego świata.
Czy wiesz, drogi Czytelniku jak trudno napisać coś o czymś, czego się nie zna? Bardzo. Czy wiesz, jak się takie pisanie czyta? Jeszcze bardziej.
Bo z przykrością stwierdzam, że, pióro Kelly Irving ma ciężar długiego, nudnego kazania: Mężczyźni drzemią, kobiety w myślach układają menu na cały tydzień, młodzi - aby się czymś zająć – liczą szkiełka w witrażach albo liście na drzewach. I jest to zajęcie ciekawsze i bardziej pasjonujące. Zero emocji, zero życia, zero pasji. O urodzie przedmiotu stanowi nie tylko materiał z jakiego został wykonany. To również sposób obróbki i wykończenie. Bo „Syn biskupa” mimo, że zdecydowanie lepszy od „Syna pszczelarza” jest jak ciasto, które ktoś zamiast starannie wyrobić - niedbale zamieszał ręką. I o to mam do Irving żal i pretensje: Że pisząc o Amiszach nie zadaje sobie fatygi, by ich poznać i przybliżyć niektóre z ich zwyczajów.
Przykład: Will daje Leili w pożegnalnym prezencie dwujęzyczną Biblię: Po niemiecku i angielsku. Gest wiele znaczący, który Irving zbywa machnięciem ręki. Ja nie potrafię. Ponieważ gdy się wie, że dla wspólnot wyznaniowych Biblia jest najważniejszą książką w domu, że na jej kartach zapisywane są daty ślubów, narodzin i zgonów, imiona zaślubionych kobiet i mężczyzn; że wykreślenie z tego rejestru oznacza wymazanie z pamięci - jakby ten ktoś nigdy nie istniał. Dlatego Biblia dana Leili jest czymś więcej niż prezentem od konserwatywnego mennonity. Jest początkiem historii rodziny Leili i Jesse'a w świecie Englishers. Prosty gest uginający się od znaczeń. Zamiast tego Irving pitoli coś o wyższości pampersa nad pieluchą z tetry.
Noż, szlag jasny...! A przecież jakże brzemienna w skutki decyzja Jesse’go nie jest efektem chwili, lecz wieloletnich przemyśleń. Od teraz jej dalekosiężne skutki determinować będą nie tylko przyszłość młodego zapaleńca, lecz wszystkich członków zamkniętej społeczności. Nie przez miesiąc, rok czy dwa - już zawsze. Gdziekolwiek pójdą, cokolwiek zrobią - wybór latorośli biskupa Glicka będzie podążać za nimi jak cień. Można więc przyjąć, że do tak niebagatelnej kwestii jak odejście ze wspólnoty autor przystąpi ze stosowną dbałością i zasobem wiadomości. Tymczasem kolejny raz Irving nie wychodzi poza truizm. Po raz wtóry warstwa fabularna to puste ględy wsparte na laniu wody i tromtadracji. Dylematy młodego człowieka: O odejściu ze wspólnoty, w konsekwencji rygorystyczne odrzucenie przez tą wspólnotę, porzuceniu znanego sobie świata i jego wartości, kryzys wiary, rozterki względem dziewczyny, którą darzy uczuciem: walczyć o nią czy porzucić - już samo to może stanowić przyczynek do skondensowanych emocji pod napięciem i teologiczno-filozoficznych refleksji potem. Gdyby nadać temu odrobinę głębi. Aliści wszystko to, co mogłoby zaprotegować „Syna biskupa”, obdarzyć jakimś walorem, podnieść ponad poziom komercyjnej ramoty, wszystko to gdzieś ginie i rozpływa się po kątach. Zostaje tylko świętojebliwa broszurka naszpikowana Bogiem i tradycją jakich pełno na stolikach w zakrystii. Chciałabym móc porozwodzić się nad tą książką. Powiedzieć: Tak, jest nużąca i tandetna, lecz warto się przełamać, by odkryć skrywane przez nią skarby. Ale nie potrafię. „Syn biskupa” to wydmuszka. Skorupa ustrojona w brokatowe wzorki, pod którą nie znalazłam nic poza utartym banałem.
Za egzemplarz "Syna biskupa" dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka