Mieliście jako dzieci taką sytuację, że rodzice zabrali was do wesołego miasteczka, okazało się ono być jakieś takie gorsze, mniej fajne, niż się spodziewaliście, więc mama lub tata zaczęli wam fundować wszystkie możliwe atrakcje, by choć w części uratować ten dzień? Może nie jest to powszechne doświadczenie każdego dzieciaka, ale chyba też nie jest ono jakieś bardzo rzadkie. W każdym razie jeśli nigdy was nic takiego nie spotkało, to przeczytajcie tę książkę. Wtedy będziecie dokładnie wiedzieli, jak to jest.
Tak, nie da się ukryć. Autor bardzo chciał, by tak powieść skrzyła się pomysłami, ciekawymi rozwiązaniami, rzeczami, które spodobają się odbiorcom literatury popularnej. Byśmy mieli tu feerię konceptów, smaczków i powieściowej zabawy niczym z najlepszych powieści pewnego nader płodnego polskiego pisarza z Opola. Ileż tego jest, jakieś śmieszkowanie a potem metaśmieszkowanie narratora, jakieś przyśpieszanie i zwalnianie tempa, w jakim cała historia jest nam przedstawiana, mrugnięcia osoby, która snuje nam tę opowieść w stronę czytelnika, no, po prostu wszystko, co literacki fajnizm - ale taki lepszy fajnizm, w każdym zaś taki lepszy fajnizm postawiony obok innych elementów - może nam zafundować. Jednocześnie zaś nie da się ukryć, że całość nie powala. Od początku czujemy, że wszystko to wychodzi na siłę i zwyczajnie nuży. Co więcej zaś - od początku możemy wykazać, że to nie jest tylko nasze nieokreślone poczucie. Że to realizuje się w nader konkretnych sprawach. Nie wiemy - i nigdy się nie dowiadujemy - czemu akurat ten konkretny przeciętny glina został wybrany, by towarzyszyć naszej jakże niezwykłej bohaterce. Nie wiemy, czemu znika nagle pani patolog, która pojawia się na początku powieści i jest wprowadzona tak, jakby miała być ważną postacią. A jeśli liczba ofiar nagle się mnoży - ale to naprawdę nagle, w każdym zaś razie, serio, serio, bez wielkiej wewnątrzpowieściowej logiki - to wiedz, że nie jest dobrze.
Co ciekawe sam Gómez-Jurado zdawał się zauważać, że budowany przezeń literacki lunapark się wali. Około połowy tekstu odautorskie eksperymenty narracyjne zostają nader wyraźnie ograniczone (bo widział, że niewiele dają? nie miał już siły, skoro robienie tego tak, by było trochę lepiej niż przeciętnie to spore wyzwanie?) za to bardzo zwiększa się rola wybuchów. Serio, jest np. jeden wielki, wielki wybuch, tak bardzo znikąd, tak bardzo niewyprowadzony przez akcję, że szok, choć - jakże by inaczej - postacie niedługo przed nim i niedługo po nim bardzo intensywnie podkreślają, jak bardzo wynikał on z tego, co się wcześniej działo. Jest też np. scena w której nasz porządny glina nagle, pod wpływem impulsu, wyjmuje się spod prawa, bo chce pomóc naszej bohaterce i uznaje, że co tam zasady, przechodzi na stronę anarchii, ale za to - choć to raczej sfera decyzji czy impulsów pisarza niż postaci - będzie efektownie.
Choć akurat za bohaterkę wielki plus. Rzecz charakterystyczna, przez całą lekturę miałem wrażenie, że łatwo jest kogoś takiego napisać. Mimo, że bardzo inteligentnych, wycofanych i "specyficznych" postaci kobiecych w literaturze popularnej było już bardzo wiele, mimo, że wiarygodne napisanie kogoś takiego z definicji proste nie jest, to jakoś tak czułem, że Gómezowi-Jurando było łatwo, że w tym wypadku nie był do tego wcale potrzebny jakiś wielki talent czy warsztat. A jednocześnie jakoś tak w nieco głębszej warstwie mojej psyche od początku docierało do mnie, że to właśnie dowód, jak wiele talentu i warsztatu musiał on w swoją postać zainwestować. Wszystkie pododawane jej cechy wyszły wiarygodnie i ciekawie.
I właśnie przez kontrast z nią tym wyraźniej widać, jak bardzo pisarzowi nie wyszło z tym, by powieściowi geniusze zła byli geniuszami zła. Wiele robi, by taki efekt uzyskać, co ciekawe te jego starania są rozproszone po naprawdę dużej części książki (nie krytykuję tego, takie rozproszenie to zaleta w powieści) i wychodzi bardzo, bardzo marnie. Ot, psychopatyczni złoczyńcy z banalną psychopatycznozłoczyńską misją, na których wielkiego pomysłu nie było. Było kilka lepszych lub gorszych małych pomysłów.
Tak, dobrze się domyślacie, napiszę to teraz. Grzechem pierworodnym tego dziełka był fakt, że tu nie było (poza główną bohaterką) pomysłu na całość, co spowodowało, dla przykrycia tego faktu, to, że potrzebna była w nim olbrzymia liczba drobnych pomyślików - lepszych (takich, które pamięta się kilka dni po odłożeniu książki na półkę jest cztery-pięć) lub gorszych.
Pisałem to kiedyś przy okazji podsumowania mojej recenzji jednej z powieści Marcela Mossa (notabene jego rodzaj literackiego robienia wszystkiego, ale to wszystkiego, byleby tylko czytelnik pochwalił, jest według mnie bliższy Gómezowskiemu niż ten Mrozowy) - nie podobało mi się i uważam tę powieść za rozczarowanie, ale w tym całym fajnizmie było jednak coś pociągającego, więc w żadnym razie nie wykluczam, że dam w przyszłości hiszpańskiemu autorowi jeszcze jedną czy dwie szanse.
PS: Autor chyba jest jakimś hiszpańskim nacjonalistą, zważywszy jak wielką liczbę naj ma według niego jego kraj - największy bank na świecie, najwyższe budowle na świecie, najinteligentniejsza - a jakże - osoba na świecie itd.