Powieści Remigiusza Mroza bywały jak dotąd różne. Lepsze i gorsze, dłuższe i krótsze, z pierwszo i trzecioosobową narracją, z sensem i bez. Ale wszystkie łączyła jednak pewna cecha wspólna. Wszystkie miały jakąś fabułę. Aż do dziś. Tak, dokładnie tak, w "Z pierwszej piłki" fabuły nie ma. W "Z pierwszej piłki" są mecze :) Trochę zadziałała tu zasada, że "ilość przechodzi w jakość". Przez to ile scen z murawy widzimy, ile podań, strzałów, dośrodkowań itd. jest nam dane zobaczyć, przez to cała reszta, wszystko, co dzieje się między meczami, nie ma szansy połączyć się w cokolwiek, co fabułą można by nazwać. Właśnie tak, nie tyle nawet traci sens, ile nie ma możliwości, sposobności, by stworzyć jakąś osnowę zdarzeń. Autor chyba nawet to wyczuwał, bo widać, że wiele swojego talentu (on ma wielki talent, powtarzam po raz enty) władował w ratowanie pozorów tego, że "Z pierwszej piłki" jednak jakąś fabułę ma. I poległ. Nie ma nic, nic w sumie nie pamiętamy po lekturze i nic nie będziemy z tej powieści kojarzyli - poza meczami, totalnie spieprzoną końcówką i może jednym motywem pozameczowym.
To ratowanie przez Najpłodniejszego fabularnego charakteru jego dziełka daje czasem nader ciekawe efekty. Nie pierwszy to raz w jego twórczości, kiedy wykazuje on tę tendencję - najpierw ładuje któregoś z wykreowanych przez siebie bohaterów w megatraumatyczną sytuację, w taką, która zniszczy być może całe jego życie, po której już się ów bohater nie podniesie, a po chwili - ha, tak w sumie, to nic się mu nie stało. Znacie to, wierni fani Remka? :) Zdarzało się nieraz, najbardziej pamiętna jest chyba sytuacja z jednego z końcowych (jak dotąd) tomów serii Forstowskiej. Okej, ale jeszcze nigdy Mróz nie robił tego tak intensywnie jak tu. Tu jest w pewnych partiach powieści jeden taki moment za drugim, dosłownie. Ktoś obrywa, jest już po nim, tak wszyscy mówią, tak mamy sądzić my, czytelnicy - a po chwili "okej, nie wychodź z domu do wieczora i jakoś się zrośnie" :) No (prawie) dosłownie tak tu tu wygląda :) Dlaczego? Bo - tak to sobie rekonstruuję - muszą być jakieś wydarzenia poza podaniami i strzałami, żeby wyszła powieść więc, jak już są tak nieliczne, to niech przynajmniej będą mocne. Bo autor musiał ciągle utrzymywać owe pozory, że to jest fabularny tekst.
W ogóle postacie w tej książce mocno zawodzą. Ale nie tak po prostu zawodzą, robią to w sposób nader charakterystyczny, który to sposób nijak mi się dotąd z Remkowym pisaniem nie kojarzył. Otóż Najpłodniejszy bardzo, ale to bardzo skupił się na dosłownie kilku, pięciu - sześciu spośród bohaterów, resztę olewając totalnie. Nic o nich nie wiemy, nijak nie istnieją jako jednostki, po prostu dlatego, że w żaden sposób nie są konstruowane. W żadnej mierze pisarz ich nie tworzy. To wręcz paradoksalne, że w powieści poświęconej grze zespołowej, gdzie siłą rzeczy musi się przewinąć tyle i tyle nazwisk - w tak olbrzymim stopniu ci ludzie pozostają samymi nazwiskami właśnie. Gdy pod koniec narrator opowiada nam, jak to nasza dzielna drużyna stała się jednością, stała się zgranym zespołem, to czujemy podniosłość stylu - i tyle. Tego, jak się tymże zespołem stawali nie widzieliśmy - właśnie ze względu na owo zignorowanie większości postaci - więc wychodzi to nader sztucznie.
Swoją drogą widać, że Remek mocno uwierzył w doskonałość serii Chyłkowej. Najpierw postanowił, że "Kasacja" będzie jego pierwszą powieścią przetłumaczoną na angielski (czym moim zdaniem zniszczył sobie międzynarodowy debiut), teraz zaś wykreował kolejną przemądrzałą, chamską właściwie, mocno do przesady przekonaną o własnej wartości postać kobiecą. Ba, nie dość, że wykreował i dał jej wiele miejsca, to jeszcze w posłowiu pisze, że "kradła show". Nie, po raz drugi to to nie wyjdzie. Chyłka (która zresztą zalicza cameo w tej książce) zresztą miała podstawy, by tak się zachowywać, Kalina ich zwyczajnie nie ma. Sama, zupełnie jasna, motywacja, by w świat stereotypowo męski wrzucić silną postać kobiecą była ze wszech miar godną podziwu, w wykonaniu zaś wyszło coś nader kiepskiego.
Co jeszcze zwraca w tym tekście uwagę, to pewne Remkowe "uciekanie przed podwórkiem". Mamy jakieś łatwe rozwiązanie, trącące tym, co nazywa się zazwyczaj podwórkową psychologią czy w innym miejscu tekstu podwórkowe konstruowanie akcji - po chwili autor stara się coś dodać, jakieś skomplikowanie akcji, by pokazać nam "nie, to wcale tak prosto nie wygląda". "Życiem moich postaci wcale takie łatwa mechanizmy nie rządzą". Jakby bał się zarzutów o podwórkowość niektórych chwytów (tak, bo Mróz to tworzy literaturę wysoką i się do tego nie posuwa, tak, tak). I dla jasności, to nie jest z mojej strony zarzut, innych pisarzy chwalę czasem za utrzymywanie powieściowej równowagi w różnych kwestiach, to w sumie podpada przecież także pod takie szukanie balastu. To po prostu obserwacja i tyle. Szczególnie dużo było tego na początku powieści, potem... cóż, potem były mecze :)
Pięć gwiazdek za to, że Najpłodniejszy naprawdę sporo talentu włożył w fabularyzowanie tego, nawet jeśli nie wyszło. Chciałem odjąć gwiazdkę za zakończenie, zwyczajnie głupie i słabe prawie pod każdym względem, ale jednak nie, pięć na dziesięć to dobra ocena tej pozycji. Swoją drogą - ciekawe, czy ktoś się w ogóle w jakikolwiek sposób przejął tym finałem. Mnie on tak totalnie nie obszedł, tak całkowicie był obok mnie, że to aż szokujące. Autentycznie jestem ciekaw, czy kogokolwiek w jakikolwiek sposób poruszył.
PS: Widzę po przeczytaniu tej powieści, że Najpłodniejszy szczerze kocha piłkę nożną, wiem też, że szczerze kocha góry (to po serii Forstowskiej), szczerze kocha politykę (po "W kręgach władzy") i... niespecjalnie kocha prawo (po serii Chyłkowej). I naprawdę nie pojmuję, czemu to tej ostatniej problematyce poświęca najwięcej miejsca w swoim pisarstwie.