Taką pieśń bard jeden z naszych największych imć Kaczmarski kiedyś spłodził i wykonem swoim zawsze wprawiał mnie w zachwyty niemożebne. I choć w samym tekście piosenki i erotyzm, i historia, i polityka oraz oczywiście mezalians – z książką niniejszą wspólnego poza bardzo umownym wspólnym zbiorem tychże cech - nie ma nic.
Dlaczego więc taki tytuł? Skojarzeń moc nieuchronna, ale o tym za chwilę. Z prozą Eduarda Mendozy nie miałem wcześniej styczności żadnej (mimo mocnego postanowienia wgryzienia się w hiszpańską literaturę), tym chętniej "zaklikałem" nakanapie książkę do poczytania w klubie recenzenta. Kusi okładka, kusi opis, kusi hiszpańskość. Lecimy.
Fabularnie jestem z lekka rozczarowany, choć mam mieszane uczucia. Historia na którą zwraca uwagę opis okładkowy dzieje się przez pierwsze pięćdziesiąt stron, potem przez chwilę na stronie setnej i jeszcze na trzeciej setce chwilę i właściwie koniec. Rufo, młody początkujący dziennikarz spotyka na swojej drodze pozostającego na uchodźstwie Króla nieistniejącego kraju (choć geograficznie i nazwą coś a’la Litwa) robiąc reportaż z jego ślubu, co ma być przyczynkiem do całej reszty zdarzeń – podobno zaplanowanej na aż trzy tomy. Wgryźć się jednak da, no i trzeba pamiętać, że to dopiero tom pierwszy.
Romans. Dzień wcześniej spotyka pannę Monikę, której pomaga naprawić zapchany motocyklowy gaźnik i, tutaj chyba się nieco Autorowi spieszyło, bezceremonialnie zaszli do hotelu skonsumować tak rozpoczętą znajomość. Potem bach ślub księcia (nie Rufo), i przez całą powieść Autor schodzi na całkiem inny tor. Rufo wraca do swojego życia i żyje a tytułowy król znika praktycznie całkowicie z kart powieści. Rufo żyje, dryfuje pomiędzy miastami, ba! Nawet państwami i gdzieniegdzie natyka się (raz) na Monikę by znajomość odnowić łóżkiem, a jakże, ale jak – nie wiemy, tego już Mendoza, ku mojemu rozczarowaniu, oszczędza Czytelnikowi. Nieodparcie motyw znikania i pojawiania się kobiety (jednej najważniejszej) w życiu bohatera, który miasta zmienia i „sobie żyje” jawi mi się tożsamy z „Szelmostwami niegrzecznej dziewczynki” Llosy. Z tym, że tutaj wątek romantyczny między Moniką, a Rufem jest nieistniejący, ich seks jest ledwie wspomnianym faktem, o którym wiemy tylko tyle, że był. Nie ma uczucia, namiętności. Nic. Ot pojawia się i znika, i znika… Ale do brzegu. Erotyzm (przy okazji) w tej powieści nie występuje. Zbliżenia między bohaterem, a innymi kobietami są właściwie wspomniane. Ot i tyle. Być może to wina samego bohatera
Bohater Główny, wspomniany już Rufo zasługuje na osobny akapit z jednego powodu. Jest człowiekiem właściwie obojętnym. Jest przekazem myśli, jakichś osobliwych spostrzeżeń Autora, nie istnieje dla mnie jako postać odrębna, charakterna. Do złudzenia przypomina głównego bohatera książki Kosińskiego „Wystarczy być” – Losa, który przyjmuje kolejne zdarzenia w swoim życiu obojętnie, idąc z tym co samo przychodzi. Nie pożąda, nie ma pasji. Obojętnie przyjmuje straty miłości, ale żeby kochał wybitnie – o tym mnie nie przekonał. Angażuje się w znajomość z Królem, ale czy zmienia to jego życie? No tak niespecjalnie.
Historiozoficzność. Co do zmian kulturowych i politycznych lat 60 i 70, których świadkami być mamy, też względnie zrobiło to na mnie wrażenie, niby nie jest źle, można się czegoś dowiedzieć, rzeczywistość tamtego okresu postrzegana oczami szarych obywateli, zwykłych ludzi – ubrana w powieść i rzeczywistość powieści. Zmiana, głównie mentalna i kulturowa, choć polityki też nie brakuje, skupia się na większej rozwiązłości obywateli, i znowuż brakuje mi jakiegoś zacięcia, polotu, finezji. Ładnie opisane, bardzo! Ale to trochę za mało, żeby przyjąć taką konstrukcję jako bardzo dobrą książkę.
Czytając „Króla przyjmuje” nie miałem jednak poczucia straconego czasu. Mendoza ciekawie opowiada, pisze językiem przystępnym dla czytelnika, nie wiem czy to dobre określenie ale najbardziej pasuje mi tutaj – spokojnym. To powieść bez żadnych spektakularnych zwrotów akcji, żadnych wybuchów sensacji, zaskoczenia czy jakiejkolwiek intrygi. Mimo tego nie jest to książka nudna. Idziemy razem z Autorem i jego bohaterami, ich historią na zasadzie „pomału, a wciąż”. Mimo tego, że porywająca nie jest (nie krzykniesz Czytelniku oh! ani ah!) ma w sobie magnetyzm, który zawdzięczać mogę temu jak Mendoza powieść kreśli, choć nie porywająco, jest w niej coś baśniowego (jakkolwiek dziwnie to zabrzmiało, nasz bohater brata się przecież z królem kraju, którego nie ma!). Główne postaci są nieruchome i obojętne jak posągi, choć spotykają na swojej drodze innych ludzi, którzy mogą się wydawać nieco żywsi. Czy książka do polecenia? Nie jestem do tego do końca przekonany, ale jeśli szukacie czegoś do poduszki, na spokojnie, bez nadmiernej ekscytacji, z lekką nutą humoru (znowuż – król nieistniejącego kraju!) to może być pozycja dla Was.
Książkę otrzymałem z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
19.11.2019 r.