„Rodzina Monet” jest ostatnio tak popularna, że gdzie nie spojrzę tam jest. Więc skuszona tymi wszystkimi postami, recenzjami i zdjęciami stwierdziłam, że i ja muszę się przekonać co w niej jest takiego. Główną bohaterką jest Hailie, która straciła ukochaną mamę i babcię w wieku czternastu lat. Gdy myśli, że nie ma już nikogo bliskiego okazuje się, że ma braci i to na dodatek pięciu. Jej wcześniejsze życie nie było jakieś wygórowane. Mieszkała w domu, w którym miłość wylewała się drzwiami i oknami, a trafiła do luksusowej willi gdzie panuje przepych i kasa rządzi światem. Bracia nie powitali jej miło, raczej chłodno i z dystansem. No ale w sumie Hailie się o to nie prosiła. I tak zaczyna się jej historia, można powiedzieć perypetie w świecie samych facetów. Wiecie pozaznaczałam sobie znaczniki, które miały mi ułatwić pisanie tej recenzji, ale to wcale nie pomaga. Jest ich tyle, najlepiej opowiedziałabym wam o wszystkim, lecz tak nie można. Na początek walnę z grubej rury, żeby mieć to już za sobą, opisy były za długie i strasznie mnie męczyły. Mogłyby być krótsze, ponieważ niektóre z nich nie były potrzebne, ale tak poza tym nie mam nic do zarzucenia. Spodobało mi się, że Hailie prowadzi bookstagrama, także jej wyobraźnia działała na najwyższych obrotach. Przez pryzmat tego co czytała, czasami wyobrażała sobie naprawdę niestworzone rzeczy, które w sumie ja też czasami mam. Więc można powiedzieć, że pokochałam ją całym sercem. Co do braci, hmmmmm tu mam zagwozdkę, ponieważ chyba tylko z Vincentem się nie polubiłam. Ja rozumiem, być prawnym opiekunem ale przede wszystkim BRATEM! Sprawia wrażenie surowego faceta, pomimo że w głębi ma miękkie serce, to tego nie okazuje. Ma zasady i reguły, które przedstawia dziewczynie, ale to ją przytłacza. BOŻE, kogo by to nie przytłoczyło?! To miał być jej dom, ciepły, pełen miłości, oaza spokoju, opoka, w której będzie czuła się bezpiecznie, a tu jest gorzej niż w jakimś ośrodku wychowawczym. No ale cóż, lepsze to niż przytułek lub dom dziecka. Drugą rzeczą, którą wyłapałam to jest to, jak Eugenie napomknęła o Newcastle i panującym tam akcencie. Boże jak ja rozumiałam tej kobiety córkę, że ten akcent jest trudny. Geordie ma to do siebie, że jest inny. Pokochałam ten slang i powiem szczerze, że trochę mi go brakuje. Przez całą historię miałam wrażenie, że Dylan i Tony to dupki do kwadratu. Na każdym kroku wraz z Tonym robili wszystko, żeby Hailie miała za przeproszeniem przerąbane u Vincenta. Przecież tak się bracia nie zachowują, no chyba, że nie chcieli jej tam, to dałoby się zrozumieć. Dupki bez uczuć, myślałam sobie, ale później moje serce zostało zmiażdżone, aż brakowało mi tchu. Zachowanie braci pokazało co jest dla nich najważniejsze i jakie mają wartości. No ja bym wam napisała więcej, no ale sami rozumiecie, że byłby to niezły spojler? Historia pokazuje rodzinę, która z dnia na dzień poznaje się i dociera. Są pierwsze bunty, zauroczenia, dorastanie bez rodziców, tajemnice itd. Czasami łzy ciekły mi ciurkiem a czasami śmiałam się w głos. Irytowało mnie trochę, że Hailie była taką płaczką. Ja rozumiem śmierć bliskich i w ogóle ale no do przesady, ja w jej wieku tyle nie płakałam co ona. No i na koniec powiem wam, że wyznanie Vincenta rozwaliło mnie totalnie, bo nie spodziewałam się z jego strony takiego monologu. Podsumowując, sama nie wiem czy to co napisałam ma jakieś ręce i nogi, ale pisałam dosłownie to co przyszło mi na myśl. Na pewno sięgnę po resztę tomów i polecam wam tą serię, bo pozwala nam czytelnikom zwrócić uwagę na to co powinniśmy uważać za nasze wartości, a tak naprawdę w rzeczywistości ich nie zauważamy lub nie doceniamy.