“Największa radość jaka nas spotkała” to najbardziej obyczajowa książka jaką miałam okazję przeczytać chyba w całym swoim życiu i dorobku czytelniczym. Do tej pory myśląc o sztandarowym przykładzie powieści z tego gatunku, od razu przed oczami miałam nazwisko Kristin Hannah i większość jej dzieł. Po lekturze “Największej radości jaka nas spotkała” już wiem, że można jeszcze bardziej niż Hannah pisać o wszystkim, o życiu, o niczym i przy okazji zaciekawić Czytelnika. Tylko tyle i aż tyle.
Książka ma siedemset stron, pisanych raczej drobnym drukiem. Solidny kawałek literatury… Od pierwszych wersów zostajemy rzuceni na żer rodu Sorensonów, niczym Jonah, nowo-odnaleziony członek ich dosyć licznej rodziny. Nie wiemy kto jest kim, jakie ma upodobania, grzeszki za uszami. Wiemy tylko tyle, że jest ich dużo i są oni niesamowicie… intensywni. Każdy członek tej familii, choć w większości bez narażenia na traumatyzujące zdarzenia w dzieciństwie, a mający za wzór dwoje dobrych, kochających się ludzi, ma w swoich emocjach ukryte zadry i prywatne nieszczęścia.
Claire Lombardo prowadzi akcję swojej książki w dwóch liniach czasowych - współcześnie i w przeszłości. Sprawnie przerzuca Czytelnika z lat współczesnych w siedemdziesiąte, aby już chronologicznie posuwać się naprzód w obu z nich, łącząc różne wątki i otwierać przed Czytelnikami kolejne karty historii tej wieloosobowej rodziny.
Marilyn i David - rodzice. Ona była pierwszą dziewczyną jego, on nie był pierwszym chłopakiem jej. Poznali się w latach siedemdziesiątych, pokochali, zostali ze sobą do współczesności. Przez całe życie okazywali sobie emocjonalną jak i fizyczną więź, a z tego uczucia zrodziły się cztery córki. Wendy i Violet pojawiły się dosyć szybko po ich ślubie. Jest między nimi niecały rok różnicy. Szesnaście lat temu Wendy pomogła Violet ukryć przed całym światem niechcianą ciążę i przeprowadzić dla jej syna proces zamkniętej adopcji. Po latach Wendy jest zbyt wcześnie owdowiałą, nadużywającą alkoholu i przygodnego seksu kobietą. Violet za to ma męża i dwoje nowych dzieci. Niespodziewanie Wendy odnajduje i wprowadza jej syna do rodziny, niczym niemy wyrzut sumienia… Co nią kierowało?
Kolejne siostry - Liza i Grace. Jedna ma syndrom środkowego dziecka, jest związana z mężczyzną znajdującym się w głębokiej depresji. Teraz ma trzydzieści lat i niespodziewanie dowiaduje się, że zostanie matką... Grace, najmłodsza ze wszystkich i oddzielona od nich zbyt dużą różnicą wieku, aby w pełni poczuć siostrzaną więź. Uważa, że zbyt wysoko zawieszona przez starsze rodzeństwo poprzeczka życiowych osiągnięć nie pozwala jej wystartować. Aby spróbować się usamodzielnić wyprowadziła się daleko od domu, ale nie wszystko poszło po jej myśli i teraz popada w coraz większy marazm. Pojawienie się Jonaha w życiu Sorensonów odmieni życie każdego z nich. Na lepsze czy na gorsze? Tego trzeba dowiedzieć się już z książki.
Powieść czyta się bardzo dobrze, jednak uważam, że ma ona zdecydowanie przesadzoną ilość stron. Wiele wątków zostało rozciągniętych ponad potrzebę, przez co odczuwałam znużenie lekturą. Całość jest naprawdę dobrą obyczajówką, uświadamiającą, że doskonałe rodzicielstwo nie istnieje, a relacje międzyludzkie potrafią się okrutnie zaplątać pomimo szczerych chęci… David i Marilin stanowią wzór kanonu matki i ojca - kochali siebie i dzieci, byli w każdym calu wspaniali. Zdaniem ich córek byli zbyt idealni (świetny zarzut swoją drogą). Dzieci potykając się o własne problemy, zawsze szukają winy za swoje porażki w kimś innym, a w przypadku córek Sorensonów szukały niedoścignionego ideału, bądź wypierały go, uważając, że nie są godne takiego życia. Choć książka jest niezła, to fabuła nie była na tyle wstrząsająco-wspaniała, abym zapamiętała ją na dłuższy czas. Mogę polecić dla osób szukających obszernej i prostej historii obyczajowej na długie wieczory :)
Książka z Klubu Recenzenta serwisu Nakanapie.pl