Książka o rodzinie, którą dotknęła potworna tragedia: oto trzydzieści lat temu najmłodsza z trzech córek państwa Sardá, Ana, została zamordowana, a jej zwłoki potwornie zbezczeszczone, sprawcy nie wykryto do dziś. To straszne zdarzenie doprowadziło do wielkiego kryzysu rodziny, jak mówi jeden z jej członków „Jesteśmy jak blizna. Moja rodzina to blizna po morderstwie.”
Cała fabuła książki toczy się wokół prób wyjaśnienia jakie były okoliczności śmierci Any i kto jest sprawcą, bardzo to jest ważne głównie dla Alfredo, ojca Any oraz dla jej siostry Líi. Na pozór można sądzić że mamy do czynienia z thrillerem lub kryminałem, ale nie, po pierwsze rzecz cała jak na thriller zbyt się ciągnie, po drugie rozwiązanie zagadki jest łatwe, domyśliłem się w połowie książki. Mam tu raczej do czynienia z moralitetem.
Książka bowiem dzieje się w środowisku mocno zaangażowanych katolików, ich stosunek do wiary dobrze oddają słowa jednej z bohaterek: „Wierzę w Boga. Jestem osobą wierzącą w sposób całkowity, z oddaniem i pasją. A nawet z brutalnością, jeśli zajdzie taka potrzeba.” I tacy to ludzie popełniają czyny straszne, które po pierwsze są grzechem ciężkim, po drugie czymś niewybaczalnym z moralnego punktu widzenia, po trzecie wreszcie czynami ściganymi przez prawo. Bardzo ciekawie pokazuje autorka jak tacy zaciekli katolicy radzą sobie z takim bagażem moralnym. Oto mówi jedna z bohaterek o swoich okropnych czynach: „to było po prostu mniejsze zło, które zapobiegło czemuś znacznie gorszemu, fatalnemu. Drastyczne zadanie, które musiał wziąć na siebie ktoś odważny i zdecydowany, zapominając o własnych uczuciach i dążąc tylko do tego, by ochronić swoich najbliższych.” W ten sposób można usprawiedliwić każdą potworność.... Inny argument: „Nie zamierzam tłumaczyć się całemu światu; nie muszę rozliczać się tu, na Ziemi, tylko tam, w zaświatach.”
Jeszcze inny bohater książki robi czyny niecne, ale nie czuje się za nie odpowiedzialny, umywa ręce gdy inni ludzie decydują się popełnić grzech ciężki, bo to oni podjęli decyzję, nie on, chociaż on przyczynił się do całej sytuacji. Mówi: „Ja nie podejmowałem za nikogo decyzji, nikogo nie nakłaniałem do takiej, a nie innej ścieżki. Każdy zrobił ze swoim życiem to, co zrobił. Być może ja akurat wybrałem mniej nierozsądną drogę niż inni. Pogodziłem się z losem. A czy takie pogodzenie to nie jest prawdziwie chrześcijańska postawa?” I tak się ci ludzie usprawiedliwiają, także medytując, modląc się. Mdłości biorą jak się czyta te usprawiedliwienia, gdzie ci ludzie mają sumienie, a może sumienie zastąpiła im wiara w Boga? A potem przez lata głoszą słowo boże: „ewangelizują – to znaczy przekonują innych, żeby uwierzyli w to, w co wierzą oni”. Brr…
Nasuwa się myśl, że religia może być całkiem pomocna w usprawiedliwianiu potworności, które się popełniło, po pierwsze można się wyspowiadać, po drugie istnieją wyżej opisane sposoby na uciszenie, obłaskawienie wyrzutów sumienia. Dlatego tak bardzo nieprawdziwe są twierdzenia funkcjonariuszy KK i ich akolitów, że ludzie niewierzący są niemoralni, niepełni i w ogóle do niczego, oni chociaż nie mają religijnych wytrychów na uciszenie sumienia.
Książka ma swoje słabości, na przykład opowieść Susany, przyjaciółki Any jest zdecydowanie zbyt długa, poza tym pani Piñeiro jednostronnie portretuje katolików jak jakieś potwory, to pewna przesada. Niemniej to dzieło ważne, poruszające ważny problem.