Tamtego dnia, kiedy wszystko się skończyło, pochylał się nad torami.
Wszystko się kończy. Zwłaszcza ludzie. W powieści Małeckiego śledzimy losy - czyli przemijanie - trzech pokoleń rodziny Stawnych. Podoba mi się, że autor umieszcza akcję w bardzo konkretnym czasie i w bardzo określonym miejscu. Powieść rozpoczyna się w 2002 roku, gdy główny bohater, Szymek, ma sześć lat, zaś kolejny rozdział cofa nas do 1939 roku, kiedy w tym samym wieku jest jego babka Tośka. Oba odległe czasowo wątki rozwijają się tak, by się pod koniec powieści zejść w jednym miejscu i czasie. Z dobrem inwentarza, niejako na marginesie, otrzymujemy także pobieżną charakterystykę zarówno rodziców Szymka, jak i rodziców jego babki. Wnuk i babka to całkowicie różne generacje. Mamy możliwość porównania rzeczywistości, w których żyją. W przypadku Tośki to powrót ojca z Syberii, jego śmierć oraz rozpoczynająca się wojna, a wraz z nią czasowe wypędzenie polskiej ludności z terenów włączonych wprost do Rzeszy. Bo miejsce jest jasno określone: to Chojny w pobliżu Koła - miejscowości, z której Małecki pochodzi, więc na pewno okolicę dobrze zna. Tośka jeszcze jako dziecko została automatycznie włączona w życie gospodarstwa, w którym nie było miejsca dla jej planów czy marzeń - nikt nie pytał, czego ona chce w życiu - miała po prostu służyć rodzinie. Mimo, że niewykształcona i małomówna, cechuje ją duża delikatność, zwłaszcza w stosunku do wnuka, którym musi się zaopiekować. Ten co prawda traci oboje rodziców, ale choć delikatnie przymuszany (by miał jakiś kontakt z rzeczywistością wokół) do pomocy przy karmieniu drobnego inwentarza, żyje całkowicie w swoim świecie, który w połowie wypełniają koledzy z sąsiedztwa, a następnie szkoła, a w połowie komiksy. Może stąd ta dziecinna, a może też tak polska mitomania:
Przed snem, wsłuchany w odgłosy pralki, wyobrażał sobie, jak ratuje Werze życie. Wyciągał ją z płomieni, ratował przed bandytami, osłaniał przed wybuchem granatu, przed wściekłym psem, przed kulami. Wiózł ją na rowerze, uciekając przed mafią. Przedstawiał ją żółwiom ninja. Najczęściej pod koniec wręczał jej swoją najlepszą zlepkę, tę w kształcie węża. W końcu ginął, a ona przez resztę życia go opłakiwała. (s. 57)
Chłopak praktycznie nie ma żadnych obowiązków - wszyscy go tylko pocieszają i chodzą wokół niego na palcach. "Bozia", nieopatrznie przywołana przez babkę, pełni rolę jakiegoś baboka - czyli straszydła. Dowodzi to tylko tego, że Szymek nie zetknął się w domu z chrześcijaństwem, co mnie po opisie jego rodziców raczej nie dziwi. Za dobrze im się żyło. Zresztą i sama babka Tośka nie pozostawia Bogu za wiele: jej pokolenie było zdane tylko na siebie, więc też przyzwyczajone brać wszystko w swoje ręce, brać wszystko na siebie. Włącznie z decyzją, do kiedy warto żyć.
Małecki potrafi pisać. Pisze krótkimi, niekiedy dobitnymi zdaniami, które nie interpretują zbyt głęboko zdarzeń, co je niejako nobilituje, choć są zupełnie codzienne i zwykłe. Oszczędny język je jakoś uwzniośla, zyskują wymiar symboliczny. Właściwie nie ma tu niepotrzebnych słów. Jest to zabieg w pewien sposób podobny do tego, co w swoich reportażach osiągała Hanna Krall pisząc o Zagładzie. Zastanawiam się tylko, jakie jest przesłanie tej prozy - co autor chciał powiedzieć swym czytelnikom? Nie jest to łatwo uchwytne. Wszystkie postaci borykają się ze swego rodzaju marazmem, mało intencjonalną wrogością otoczenia (ta pojawia się, gdy ktoś przeciwstawi się złu, z zazdrości, a czasem po prostu z nudów), nie brakuje im w życiu traumatycznych wydarzeń. Ale z czego wynikają te traumy? W diagnozie autora przede wszystkim z rezygnacji z siebie, z braku pomysłu na życie, z powszechnego eskapizmu (wuj Karol, Julka Duszna, Sabina - matka Tośki) - raczej więc z chęci schowania się przed światem, z tchórzostwa, zamiast woli samorealizacji i stawiania światu odważnie czoła. Nawet ci, którzy tego próbują (Eliza, Michał/Doktor) cofają się w pół drogi, by potem męczyły ich sny i wyrzuty sumienia. Z czego wynika ta chęć ucieczki? Ucieczki od życia, od ludzi, od decydowania o sobie. Z odziedziczonych w rodzinie wzorów? Z niesprzyjających okoliczności? Jako jedyny pozytywny przykład, który przełamuje tę niemoc, ukazany jest brat Tośki Michał. Wyjeżdża jednak do Niemiec dopiero wtedy, gdy już wszystko minęło, gdy nie może tam zacząć nowego życia, ponieważ dobiega siedemdziesiątki. Miał wyjątkowy talent, kiedyś chciał coś tworzyć, może pracować w przemyśle perfumeryjnym, o czym marzył, lecz zabrakło...no właśnie: czego? Woli? Odwagi? Chęci działania? Zrezygnował w ostatniej chwili, by pić potem przez całe życie. To przecież legenda wszystkich alkoholików, że przeszkodziła rodzina, jacyś Oni, czy inne majtki (vide:
baletnica), a ja byłem przecież taki genialny... Ale choć pod koniec życia, on się przecież ze swego upadku podnosi! Po nic (czyli tylko by sobie coś udowodnić), ale jednak. Spójrzmy jednak na to, co go zbawia, co go stawia na nogi? Literatura...? Doprawdy?? Nie wierzę! Więc kolejne papierowe mitomaństwo? I żeby kupić książkę Patryka Süskinda po niemiecku w 2016 roku trzeba koniecznie pojechać do Niemiec? I kupić od razu kilka "kopii", bo zbyt szybko się przeczytają?! No, chyba, że chodzi o takie
książki, jakie czytał Czapajew...
Mimo wszystko "
Rdzę" czyta się dobrze - autor potrafi zajmująco prowadzić narrację i daje przekonujący obraz społecznego tła w ujęciu diachronicznym. Głównym przesłaniem tej powieści jest tu dla mnie przemijalność bohaterów. Ta rdza, ta nicość, która po nas zostaje. Po spalonych bieżeńcach, których nikt nie upamiętnił, pozostaje tylko mdły ślad w ziemi i w ludzkiej pamięci. Tak jak po żelaznej bronie, która była niewłaściwie przechowywana i w ziemi się rozsypała. Bo rdza - tak jak popioły - to symbol przemijania. Małecki stawia ofiarom życia papierowy pomnik. To niewiele, ale trwalsze niż rdza.