Była sobie kiedyś Huta Metali Nieżelaznych w Szopienicach.
Była sobie kiedyś pewna klasa - klasa, której uczniowie nagle zaczęli znikać. A potem nie było już żadnej piątej B.
Były sobie kiedyś dwie lekarki - profesor Hager-Małecka i doktor Wadowska-Król. Jedna była konsultantem wojewódzkim, a druga zwykłą panią pediatrą z przychodni osiedlowej.
Był sobie też kiedyś system nie tylko bohatersko rozwiązujący problemy, które sam stworzył - on w zasadzie nie miał żadnych poważniejszych problemów. Bo zamiatał je pod dywan. A podnoszenie tego dywanu i wskazywanie na to, że jednak coś działo się nie tak było równe dywersji przemysłowej. Nie muszę chyba dodawać, co się wtedy robiło z takimi malkontentami?
,,Ja, huta truje, ale tyż dowo na chlyb.''
Dzieciaki z Szopienic, z ulic otaczających Hutę, nie znikały dlatego, że porywała je Czarna Wołga sunąca ciemną nocą ulicami Katowic. Każde zniknięcie miało swój powód i było poprzedzone wykonanymi w przychodni badaniami. Badania wykazujące zawyżone wyniki (krzyżyki!) były podstawą do wysłania dziecka do prewentorium.
I znalezienia rodzinie nowego domu, najlepiej z dala od Huty.
Bo Huta, która żywiła okolicznych mieszkańców - truła ich na potęgę. Mówi się, że na Śląsku powietrze ma swój smak - wagę i ciężar. I niestety, faktycznie tak jest. Wyobraźcie sobie zatem, jak ciężkie musiało być powietrze w okolicy starego Uthemanna kiedy na noc ściągano z kominów filtry. Ku chwale przekraczania kolejnej normy!
,,Ołowica to mogła być za Niemca, przed wojną, a teraz...''
A teraz nie ma żadnej ołowicy. Znaczy się, w sumie to jest ale na zakładzie, tam, gdzie regularnie bada się pracowników. Bo to choroba zawodowa, a nie środowiskowa.
,,Ołowiane dzieci'' Jędryki są tak naprawdę przeciętnym, poprowadzonym dwutorowo reportażem. Wydarzenia obserwujemy z punktu widzenia młodzieńczego alter-ego autora i z punktu widzenia lekarek, które postanowiły zawalczyć o życie i zdrowie szopienickich dzieci. Taka konstrukcja sprawia, że całość wydaje się nierówna - wynurzenia małolata próbującego rozwikłać ,,tajemnicę'' stojącą za zniknięciem jego ukochanej i piątej B są siłą rzeczy zdecydowanie mniej zajmujące, niż polityczny slalom wykonywany przez lekarki.
Bo jak zostało powiedziane: żadnej ołowicy nie ma i być nie może. Huta jest największym i najnowocześniejszym zakładem pracy w kraju. Są filtry? Są. Patrzcie mili państwo z telewizji, filtry mamy prima-sort!
Nie ma ołowicy, ale są krzyżyki w zeszytach i kartotekach. Skierowania do prewentoriów-sanatoriów wystawiane ze względu na anemię albo inne mniej poważne choroby. Nic się nie dzieje, towarzysze, można się rozejść. A rodziny dostaną nowe mieszkania. Ale najlepiej gdzieś bliżej Huty, bo przecież na Zagórzu, w Sosnowcu, nie będą mieszkać. Bo nie chcą.
,,Normy to były wydobycia i produkcji. Reszta była przemilczanym kosztem uzyskania przychodu.''
Co jednak jest ważne w opowieści Jędryki to ukazanie swoistej beznadziejności walki z systemem i z samymi ludźmi - problemów nie było, bo być nie mogło. Świadomość, że huta truje, w jakiś tam sposób istniała wśród ludzi zamieszkujących tereny w jej pobliżu, ale podchodzono do niej w sposób naprawdę fatalistyczny. Całe pokolenia pracowały w tym jednym miejscu - nie istniały żadne schematy mówiące o tym, że można pracować gdzie indziej, że można się przeprowadzić i pracę zmienić. To była ich ziemia z dziada-pradziada, a możliwość zamieszkania na Zagórzu w Sosnowcu była czymś niewyobrażalnym i niemal bluźnierczym. Poza tym - huta truła, ale dzięki niej można było zrobić obiad. Rachunek był prosty.
Ciężko było też wytłumaczyć ludziom, że będące ważnym uzupełnieniem diety warzywa i owoce z przyzakładowych ogródków uzupełniają jadłospis, a jakże, ale w ołów. Bo jak może truć coś, czego nie widać? Jak może być szkodliwe jabłko, które jadło się od lat i nikomu nie działa się żadna spektakularna i widoczna od razu krzywda?
Podobny problem zaistniał po awarii reaktora w Czarnobylu - ciężko było wytłumaczyć ludziom ideę promieniowania. Zagrożenie było zbyt abstrakcyjne i zbyt rozproszone, żeby w nie uwierzyć. I żeby się go należycie wystraszyć.
Smutną puentą tej opowieści jest to, że przez te wszystkie lata, od czasów nienazwanej epidemii ołowicy wśród szopienickich dzieciaków, niewiele zmieniło się w naszej ogólnej, społecznej świadomości dotyczącej zagrożeń związanych z zanieczyszczeniem środowiska. Owszem, teraz uważamy już na metale ciężkie, a najmłodsi nie bawią się ołowianymi żołnierzykami, które można beztrosko wyciamkać i wpakować do buzi. Ale niech tylko przyjdzie zima, niech tylko zrobi się chłodniej... Panie, jaki smog, przeca my węglem palimy!