Nigdy nie miałam psa, a jednak kiedy tylko ujrzałam tę książkę po prostu wiedziałam, że muszę ją mieć. Tajemniczy magnetyzm, z jakim mnie przyciągała, był tym dziwniejszy, że nigdy nie byłam wielką fanką kina familijnego tego rodzaju, a z jakim w sposób nieunikniony kojarzy mi się podobna tematyka. Może trafnym wyjaśnieniem byłoby moje odwieczne, dotychczas niespełnione, a ostatnio uśpione pragnienie posiadania psiego przyjaciela, które pan W. Bruce Cameron tak silnie przebudził. Jakikolwiek jednak nie byłby powód, najważniejsze, że miałam przyjemność choć przez chwilę spojrzeć na świat oczami psa Bailey'a, bo było to nie tylko ciekawe, ale również wzruszające i zabawne doświadczenie. Chociaż nigdy wcześniej nie słyszałam o panu Cameronie, jak się okazuje jest znanym i nagradzanym amerykańskim felietonistą. Dodatkowo autorem bestsellerowego poradnika „Jak wytrzymać z nastolatką” (chociaż muszę przyznać, że mnie osobiście bardziej zaintrygował tytuł „Jak zreformować mężczyznę”…!). Natomiast „Misja na czterech łapach” jest jego powieściowym debiutem, który bardzo szybko stał się bestsellerem New York Timesa, długo nie opuszczając tej zaszczytnej listy. I chyba jestem w stanie zrozumieć jej popularność.
Czy jest to książka wybitna? Prawdopodobnie nie. Niemniej ciepła, zabawna i przyjemna powieść obyczajowa, a choć może brzmi to strasznie banalnie, wcale taka nie jest. W największym skrócie to zapis życia po życiu pewnego „dobrego psa”, który niekoniecznie zawsze okazywał się „grzecznym psem”. Co bardzo ciekawe, choć nasz główny psi bohater odradza się kilka razy po to, by doświadczyć żywota dzikiego kundla Toby’ego, ukochanego pupilka małego chłopca Bailey’a, a nawet psa ratowniczego, o dziwo tym razem suczki, Ellie — zawsze pamięta kim jest, skąd się wziął i jakie doświadczenia zdobył w swoich poprzednich wcieleniach. I wciąż najbardziej tęskniąc za swoim chłopcem, Ehtanem, który okazał mu najwięcej miłości i z którym przeżył swoje najszczęśliwsze psie życie.
Ponadto „Misja…”, jak sam autor nadmienia w podziękowaniach, została napisana w oparciu o liczne publikacje z zakresu psychologii psów i nawet taki laik jak ja w tej dziedzinie musi to zauważyć i docenić. Czyni to bowiem książkę nie tylko ciekawą i prawdopodobną, ale również sprawia, że często ciężko jest opanować chichot, zwłaszcza kiedy Bailey po raz kolejny nie rozumie, dlaczego wszyscy znieśli „to co się stało” znacznie gorzej niż on np. pogryzienie butów mamy Ethana (!) czy zdemolowanie garażu, kiedy „formalnie nie zrobił przecież nic złego” i właściwie należałoby mu się przynajmniej jedno psie ciasteczko. Dla mnie zaś, dumnej właścicielki kota, dodatkowym bonusem były dość częste występy gościnne reprezentantów tegoż właśnie gatunku, a komentarze Bailey’a pod ich adresem po prostu bezcenne.
„Misja…” to przede wszystkim powieść o bezgranicznej przyjaźni i oddaniu, wzruszająca i zabawna, którą czyta się łatwo i zdecydowanie z a szybko. Ale w pewnym sensie jest też to, zdystansowane przez psią perspektywę, spojrzenie na ludzki świat. Na to jak bardzo czasem komplikujemy sobie proste z natury rzeczy, jak potrafimy sobie utrudnić życie i jacy, my ludzie, jesteśmy nie raz po prostu dziwni. A Bailey mówi nam o tym wprost z psią prostotą i humorem. Dlatego nie jest to książka tylko dla dzieci (a nawet skłaniałabym się do opinii, że to dorośli wyciągną z niej znacznie więcej), ani tym bardziej tylko dla właścicieli psów (prędzej miłośników zwierząt w ogóle). Moim zdaniem to naprawdę lektura dla każdego, kto lubi czytać i wbrew pozorom nie ma zbyt wiele wspólnego z wspomnianym przeze mnie na początku kinem familijnym z gadającymi zwierzętami w roli głównej. Jedyną jej, odczuwalną dla mnie wadą, jest przebudzenie pragnienia posiadania psa i wydaje mi się, że każdy, kto po nią sięga powinien liczyć się z niebezpieczeństwem, że i on zapragnie w swoim życiu takiego przyjaciela. A to, jak pan Cameron stara się nam przekazać, zawsze w pewnym sensie jest wyzwaniem. Zatem powodzenia!