Wielki szum medialny związany z filmami mnie ominął. Pojawiające się raz na jakiś czas recenzje książki również. Postanowiłam poczekać aż „bum” bibliotekowy przeminie i będę mogła sięgnąć spokojnie, bez liczenia dni kiedy kolejne osoby tupią, w kolejce po dostęp do książki. A potem zapomniałam. A później przypadkiem zobaczyłam w bibliotece, a jako, że książka uśmiechnęła się do mnie, zabrałam do domu.
To może głupie kiedy „stara baba” daje się tak podejść. To pewnie idiotyczne, że niejeden raz pociągnęłam podczas lektury nosem. To absurdalne, że wściekałam się na progeniturę, że mnie nie ostrzegła. Ale tak było. Cóż…
Był sobie pies to historia o dorastaniu. O niesamowitej umiejętności czerpania wiedzy z poprzednich lat/żyć i stosowaniu jej w życiu. To przykład tego, jak wykorzystać wiedzę i mądrość jaką niesie za sobą doświadczenie. Opowieść o tym, jak można wzbogacić życie kogoś innego. Jak można być wiernym komuś, komu oddało się serce.
Prześliczna opowieść o miłości bezinteresownej, o życiu pisanym pieskim okiem, o tym co ważne, a czego my ludzie nie rozumiemy, nie dostrzegamy. O tym, jak bardzo potrzebujemy w swoim życiu drugiego kogoś. I jak często tym drugim kimś, może być ktoś, kto nigdy nie powie do nas jednego słowa.
Dla mnie nie była to lekka, odprężająca historia. Stąd pewnie moje gniewne słowa, pomrukiwania czy objawy niezadowolenia. Zdarzały się, ale nie niosły one żadną miarą dezaprobaty w stosunku do książki, niosły...