Może zacznę od tego, że miałem spore oczekiwania względem "Silosu". Jakiś rok temu widziałem serial, który naprawdę mi się podobał, i teraz, przed drugim sezonem, postanowiłem odświeżyć sobie tę historię. Pomyślałem jednak, że najpierw wypada ją poznać w pierwowzorze, kupiłem więc powieść i… popełniłem ten błąd, że postanowiłem ją przeczytać. Już od pierwszych rozdziałów rzucił mi się w oczy bardzo toporny styl Howeya, ale myślę sobie: może będzie lepiej, może się rozkręci. Taaa… rozkręci.
Tytułowy silos to gigantyczny, liczący blisko 150 pięter schron, wpuszczony w głąb ziemi i skomunikowany jedną spiralną klatką schodową. Chroni przed światem zewnętrznym, który dawno temu (można się domyśleć) przeżył jakąś zagładę nuklearną. Powietrze wciąż jest skażone, więc ludziska cały czas siedzą pod ziemią i tworzą tam niemalże miejską społeczność. Powieść zaczyna się w momencie wyjścia na zewnątrz szeryfa Holstona. W tym świecie wystarczy wspomnieć, że chce się wyjść – i się wychodzi. Ot tak. Oznacza to oczywiście szybki, choć mało przyjemny zgon. Dla jednych to forma samobójstwa, dla innych kara śmierci. Holston chce wyjść, ponieważ trzy lata temu zrobiła to jego żona. No i okej, wychodzi, robi kaput, a silos zostaje bez szeryfa. Jego zastępca nie chce tej posady, wysuwa jednak kandydaturę Jules – dziewczyny z samego dna schronu, czyli z maszynowni. Julietta z oporami, ale zgadza się zostać nowym stróżem prawa, i chwilę potem pani burmistrz, która klepnęła tę nominację, ginie w tajemniczych okolicznościach. To znaczy, tajemnicze to one może miały być, ale my od początku możemy rozkminić, że starszą panią ktoś otruł – i nawet domyślamy się kto. Wkrótce umiera też zastępca szeryfa, a władzę w silosie obejmuje typ z działu IT – kutasina Bernard.
Jak się pewnie domyślacie, kutasina Bernard jest tu czarnym charakterem i autor nawet nie próbuje udawać, że jest inaczej. Zresztą bohaterowie zostali napisani tak płytko, że na próżno szukać w nich głębi, tajemnic czy dwuznaczności. Jednowymiarowość postaci i ich głupie, często nielogiczne decyzje będą nam towarzyszyć przez cały czas. Ale to by jeszcze uszło, gdyby nie brak pomysłu na fabułę. Ta historia miała potencjał – swoją drogą dobrze wykorzystany przez twórców serialu. Można było z tego zrobić dynamiczny, pełen zwrotów akcji thriller postapo, z silnym wątkiem kryminalnym. Nasza nowa pani szeryf mogłaby rzucić się w wir śledztwa i – po części – faktycznie dostajemy to w serialu, ale w powieści Howey przeciąga wszystko do granic wytrzymałości, przy czym to jedynie pustosłowie, które nie niesie za sobą nic poza narracyjnym słowotokiem. Dość powiedzieć, że po tym, jak Holston ginie na zewnątrz, dostajemy stustronicową wędrówkę pani burmistrz i zastępcy szeryfa przez silos. Z pozoru tylko po to, aby zaproponować lasce od kluczy francuskich i przerwanych kabli stanowisko szeryfa, ale tak naprawdę Howey wymyślił sobie, że właśnie w ten sposób pokaże nam schron. Te sto stron właściwie niczego innego nie wnosi, poza ogarnięciem, gdzie jest dział IT, gdzie stołówka, gdzie porodówka, a gdzie ogrody – a wszystko to przeplatane ckliwymi wspomnieniami pani burmistrz, która z rozrzewnieniem wraca myślami do czasów młodości i ówczesnego romansu (?) z zastępcą szeryfa. Ale wiecie co? Nie ma to żadnego znaczenia, bo za chwilę oboje umierają i przestają mieć dla tej historii znaczenie.
"Silos" to powieść, która nie dostarczyła mi żadnych emocji, nie zdołała też przyciągnąć mojego zainteresowania. W pewnym momencie zacząłem nawet podejrzewać, że to debiut literacki, że dla Howeya to pierwsza powieść – co byłoby jakimś usprawiedliwieniem. Przerywam czytanie, googluję i… nie, to nie jest debiut. Przed "Silosem" Hugh napisał kilka książek, co tylko potwierdziło moje przypuszczenia, że warsztat tego autora jest mizerny i nie rokuje poprawy.
Zupełnie odrębną kwestią jest fatalna korekta tej książki. Ilość powtórzeń bije po oczach. Weźmy chociażby stronę 99:
Po obfitym i sycącym posiłku zeszli piętro niżej, do pokoi gościnnych. Jahns podejrzewała, że podjęto jakieś dodatkowe starania, by przygotować dla nich pokoje. Wszystkie pokoje gościnne były przecież zajęte, wiele zarezerwowano podwójnie, nawet potrójnie. A skoro czyszczenie zostało zaplanowane jeszcze przed podjęciem decyzji o ich wyprawie, sądziła, że te dwa pokoje opróżniono specjalnie dla nich.
Na tej stronie "pokój" pojawił się jeszcze dwukrotnie i to się naprawdę źle czyta. Inną kwestią jest permanentne powtarzanie nazwisk – nawet gdy na scenie są tylko dwie osoby i w dodatku różnej płci, gdzie bez problemu można zastąpić nazwiska, pisząc chociażby: „ona” i „on”, „powiedziała/powiedział”, „zrobiła/zrobił” itp. Ale nie – bo lepiej co drugą linijkę walić nazwisko bohatera, bo przecież to się lepiej czyta. Otóż nie! To się wcale nie czyta lepiej! Wręcz przeciwnie – to się czyta fatalnie, a zarówno dwie korektorki(!), redaktorka, jak i tłumacz, który notabene jest pisarzem, dali dupska po całej linii.
Z której strony bym nie spojrzał, ta książka jest po prostu zła – fatalna, nie do przebrnięcia. Począwszy od warstwy literackiej i logicznej, a skończywszy na stricte redakcyjnej. "Silos" otwiera trylogię, ale ja, już po tym niepełnym pierwszym tomie, mam dość. Nie chcę więcej czytać wypocin Hugh Howeya, ani poświęcać swojego czasu i pieniędzy na inne produkty wydawnictwa AltoBook. Chyba pierwszy raz to piszę, ale tym razem ekranizacja jest o niebo lepsza od książkowego pierwowzoru. Jako że "Silos" to historia z potencjałem – choć okrutnie zmarnowanym przez Howeya – z przyjemnością obejrzę do końca serial. Za książki, tym razem, podziękuję.