2045 rok, amerykańska dystopia. Wade to biedna sierota mieszkająca u ciotki-narkomanki w slumsach zbudowanych z piętrzących się stert bezużytecznych samochodów. Świat jest ogarnięty kryzysem energetycznym, bezrobocie bije rekordy, jedzenie wydawane jest na kartki, no nic dziwnego, że Wade i znaczna część ludzkości ucieka w OASIS, MMORPG będący cudem VR. Jego twórca, multimiliarder znany z fiksacji na popkulturze ze swoich lat młodości, umiera i zostawia cały majątek w testamencie temu, kto na podstawie wskazówek znajdzie ukrytego w grze easter egga. Szybko tworzy się subkultura jajogłowych, czyli osób wpitalających każde info o amerykańskiej popkulturze z lat 80, by rozwiązać zagadki i położyć łapę na fortunie, wpitala i Wade.
Ja jestem łagodny człowiek i jeżeli chodzi o dziwne sytuacje/wydarzenia jako punkt startowy dla historii, to ja naprawdę na wiele przymknę oko tak długo, jak ten punkt startowy trzyma się pewnych reguł i prowadzi do ciekawych okoliczności dla bohaterów. I nie potrzebuję do tego całej historii wyjaśniającej dokładnie, jak do tego doszło, niech po prostu to dziwactwo robi swoje. Tak więc apokaliptyczny świat, w którym życie kręci się wokół wypasionej gry VR? Ok. Wciskanie mi, że w 2012 wypuszczono hiperprzełomową grę MMO z hiperprzełomową technologią, w której od dnia zero było setki hiperrealistycznych światów do eksploracji, możliwość obsługiwania 5 milionów użytkowników bez lagów, 0% szans na awarię, brak medycznych środków ubocznych (badania potwierdzające, że nie ma nawet mowy o uzależnieniu się!), a to wszystko bez abonamentu, darmowe dożywotnie konto za 25 centów? Gościu.
Pisanie porywająco o grze komputerowej jest diablo trudne. Czy mówimy tu o samej walce czy systemie, trzeba się nieźle natrudzić, żeby sprzedać to czytelnikowi. Ja OASIS nie kupuję. To nudne, generyczne, słabo opisane uniwersum, które jest jednym wielkim nieuporządkowanym miszmaszem wydmuszek w szatkach gotowych tytułów (nie uwierzylibyście, jak nudna jest strefa oparta na „Blade Runnerze”). To kompletnie niezbalansowana rozgrywka będąca jedną wielką nieprzewidywalnością – choćby to, że istnieją unikatowe, jednoegzemplarzowe artefakty o boskiej mocy w rodzaju „zabija automatycznie każdego na danym obszarze” czy „tworzy absolutnie niezniszczalną osłonę”. Spory kamulec do ogródka najpoważniejszego zarzutu designowego: gdy twój avatar zginie, tracisz cały ekwipunek i wracasz do 1 levela. W MMORPG. Gdzie za zbyt wiele rzeczy płacisz prawdziwą mamoną. Gdzie twoja przegrana może zależeć np. od tego, czy ci łącze nie padnie w trakcie walki z bossem albo czy złośliwi gracze z wyższymi poziomami się na ciebie nie zasadzą. Niesamowite, że ta gra nie padła w pierwszym tygodniu od huku rage quitów.
Głównym antagonistą jest takie militarystyczne Orange, które chce położyć swoją korpołapę na OASIS i wprowadzić abonament (gasp!) i reklamy (och nie!). Jest powszechnie znienawidzone przez jajogłowych, dla których jest tożsame z brakiem oryginalności, elitaryzmem, kupowaniem zwycięstwa, ograniczeniami, Wade wprost przyrównuje ich ewentualne rządy do faszyzmu i generalnie trzeba zrobić wszystko, by nie przejęli kontroli nad ukochaną grą. Problem polega na tym, że i bez tego OASIS jest już postkapitalistycznym placem zabaw Pay2Win dla nadzianych, czego autor w ogóle nie dostrzega. Owszem, nie ma abonamentu, ale jest zaporowa opłata za teleportację. Wade grający od lat z OASIS zna właściwie tylko planetę startową (na której nie ma nic do roboty poza zwiedzaniem centrów handlowych), planetę szkolną i dwie strefy na krzyż dla początkujących, gdzie od wielkiego dzwonu podrzucają go znajomi, żeby sobie grindował (a zarobione na tym grindowaniu pieniądze od razu idą na bilet powrotny). W pewnym momencie bohater zostaje celebrytą, pracuje na pełnym etacie i ma trzy dodatkowe źródła dochodów, a i tak ledwo wiąże koniec z końcem, taki dostaje astronomiczny rachunek na koniec miesiąca za naprawę wirtualnych pojazdów (bez których nie można podróżować), zakup wirtualnej amunicji (bez której nie można walczyć) i korzystanie z teleportacji (której ceny z jakiegoś powodu są coraz wyższe). Jeżeli ktoś chce na poważnie zająć się poszukiwaniem pisanki czy po prostu bawić się na bardziej zaawansowanym poziomie, musi wybulić duuuuuuuuuuuuuużo jak najbardziej realnej mamony. Mimo doświadczania tego na własnej skórze nasi bohaterowie nigdy tych niesprawiedliwości nie dostrzegają i wciąż zażarcie walczą o bronienie statusu quo. A przecież mówimy tu o grze, która przeplata się z realnym życiem, grze, w której możesz legitnie kupić sobie świadectwo szkolne mimo kilkumiesięcznych wagarów, a wirtualna waluta jest równa tej realnej i używana do opłacania chociażby czynszu.
A jak tam z kreatywnością i brakiem reklamy? Pominąwszy, że OASIS składa się głównie z pustych światów na licencji znanych tytułów? W pewnym momencie pojawia się usługa OKO – po uiszczeniu comiesięcznego abonamentu użytkownicy mają możliwość prowadzenia własnych kanałów, które najwyraźniej dzielą się na trzy kategorie: voyeurystyczne, pornograficzne i telewizyjne. Do tej trzeciej należy Wade i jego znajomkowie, a prowadzenie kanału koszącego niezłą kasę od reklamodawców sprowadza się do puszczania starych filmów, seriali i reklam bez dawania absolutnie niczego od siebie. W ogóle czujecie to? Oglądanie TV z blokami reklamowymi w MMORPG? W 2045 roku?
Cline konstruuje świat na zasadzie „a co mi akurat wpadnie do głowy” i nie ma absolutnie nic ciekawego do powiedzenia w żadnym potencjalnie interesującym temacie: świata wirtualnego zlewającego się z realnym, izolacji, funkcjonowania growych społeczności, relacji idol-fan, postrzegania popkultury sprzed pół wieku… „No dobra Kazik, uspokój się już, ja tu jestem dla fajnej przygodówki w gierkowym sosie, a nie esejów kulturoznawczych, opisz mnie pościgi i wybuchy”. Racja! Spieszę więc donieść, że polowanie na oasisowe jajo to absolutnie najnudniejszy turniej, jaki znam w literaturze, zarówno na poziomie konstrukcji, jak i opisów. Autor miał tylko dwa pomysły na wyzwania stojące przed śmiałkami i oba są strzałkami usypiającymi: albo bohater musi z jednym życiem przejść starą grę, albo tkwić w symulacji filmu i odgrywać z pamięci przypisane mu role kropka w kropkę. Tyle. Co by nie być gołosłownym… Jednym z wyzwań jest przejście „Black Tiger”, i pamiętajcie proszę przy czytaniu tego fragmentu, że mówimy tu o jednym z kulminacyjnych momentów, bohater dociera do wyzwania w międzynarodowym konkursie, którego szukał i do którego się przygotowywał przez pół swojego życia: „Udało mi się przejść wszystkie osiem poziomów w niespełna trzy godziny. Bliski śmierci byłem podczas walki z ostatnim przeciwnikiem, Czarnym Smokiem, który oczywiście wyglądał dokładnie tak, jak bestia namalowana w bibliotece Anoraka. Zużyłem wszystkie dodatkowe życia, a poziom mego zdrowia zszedł prawie do zera. Udało mi się jednak iść dalej i unikać ognistego wdechu smoka. Powoli też obniżałem jego poziom zdrowia, rzucając raz za razem sztyletami. Kiedy zadałem mu ostateczny cios, smok rozsypał się moich oczach w kupkę cyfrowego popiołu”. Aż się spociliście z emocji, co? Może chcecie sobie zrobić przerwę na uspokojenie walącego serca przed równie emocjonującym testem ze znajomości „Monty Python i Święty Graal”? „Kolejne pięćset punktów. Słyszałem, jak moi przyjaciele chichoczą i biją mi brawo. / - Jechaliście konno? - zapytał drugi rycerz. / - Tak! - odparłem. Sto punktów. / - Używacie orzechów kokosowych! / - Co? - zapytałem. Sto punktów. / - Walicie jedną skorupą w drugą! / - To co? Wędrujemy, odkąd śniegi pokryły ziemię, przez Mercję... - pięćset punktów. / - Skąd macie orzechy kokosowe? / I tak dalej." Ależ nie, autorze, nie przeszkadzaj sobie, fajny trik na nabicie objętości wymyśliłeś. Można zapytać, dlaczego akurat „Black Tiger” i dlaczego akurat „Monty Python”? Czy tytuły dobrane w turnieju mówią coś o jego twórcy, czy ich przekaz pomaga wzmocnić morał książki, czy ich treść zmusza bohaterów do przemyśleń? Nie, po prostu Cline je lubi, a że ich dobór nic nie wnosi do konstrukcji powieści, to już nie jego problem. Po wygraniu konkursu gracz dostaje nie tylko górę monet i boskie moce, ale przede wszystkim złotą radę od twórcy pisanki: posłuchaj, stworzyłem sztuczną rzeczywistość, bo bałem się prawdziwej, i dopiero przed śmiercią zrozumiałem, że tylko ta prawdziwa może dać szczęście, jakkolwiek by bolesna nie była, nie ukrywaj się tu przez całe życie. Preach, mistrzu! Świetna złota rada dorzucona do nagrody w konkursie... który wymaga przewalenia tysięcy godzin i monet na samo szukanie czelendży, do których bez przeznaczenia pół życia na wkuwanie starych filmów i opanowywania do perfekcji dziesiątek gier nawet nie masz co podchodzić. Może morał "nie siedź tyle przed kompem, idź na trzepak" trzeba było lepiej wpleść w tematykę przewodnią turnieju przed wkręceniem całej generacji w obsesyjne studiowanie twoich zainteresowań, taka moja sugestia na przyszłość.
W budowaniu akcji nie pomaga to, że Cline nie może się przemóc do zrobienia kuku swojej ukochanej zabawce. Gra X i Y w wyzwaniach konkursowych? Och, jakie to szczęście, że akurat te pozycje nasz bohater opanował do mistrzostwa kiedyś tam w przeszłości i przejdzie je z wirtualnym palcem w wirtualnym nosie! Film Siaki i Śmaki? Ale fuks, że to pozycje, które Wade oglądał już kilkadziesiąt razy i cytuje dialogi z nich obudzony w nocy o północy. Problemy Wade’a, jeżeli są, rozpoczynają się i rozwiązują właściwie na jednej stronie. O-o, „Black Tiger” jest grany nie na automacie, tylko z perspektywy pierwszej osoby, co wymaga zupełnie innego podejścia i zmiany strategii? Będzie to problemem dla naszego herosa… na całe trzy linijki, aż „łapie rytm” i w ogóle nie było tematu. Wade jest tak otyły, że grozi mu śmierć z nadwagi? Zagrożenie na całą jedną wzmiankę, bo zakulisowo instaluje sobie apkę do ćwiczeń i dwie strony później ma mięęęęśniee (nie mam najmniejszego pojęcia, po co jest ten wątek). Jedzie do klubu, który leży w strefie PvP i na pewno ktoś połakomi się na jego wypaśne auto? Spokojnie, pojazd ma pińset zabezpieczeń, a jak ktoś próbowałby je uruchomić poza bohaterem, to doszłoby do "małej eksplozji termojądrowej z komory z plutonem", a tak w ogóle to przecież strefa używania magii, więc bohater pomniejsza sobie auto zaklęciem i wsadza do kieszeni, nie było tematu (i tak, ta scena istnieje tylko po to, by pokazać, jaki cool jest nasz hiros). To nie jedyny problem w konstrukcji głównej postaci: Wade nigdy nie uczy się czegoś nowego, nie rozwija się jako osoba, a wszelkie problemy rozwiązuje wiedza zdobyta za kulisami przed rozpoczęciem akcji książki. Pozostali bohaterowie? Jacy pozostali bohaterowie? Mają ledwo kilka scen, są bez prawa do własnych wątków, egzystują głównie jak tło dla Wade’a i znikają na jakieś pół książki. Najbardziej rozwala mnie kreacja konkurencjosprzymierzeńców, Daito i Shoto, których jedyną cechą jest bycie Stereotypowymi Japończykami: w kółko się komuś kłaniają, dorzucają „-san” do imion, interesują się jedynie samurajami (każdy z bohaterów prowadzący OKO puszcza jakiś misz-masz, oni jedni tłuką w kółko stare samurajskie filmy), rzucają bez sensu japońskie słówka mimo świetnej znajomości angielskiego i ględzą o honorze/zemście. Przysięgam, do tego ogranicza się ich egzystencja, a to zdanie zostało specjalnie napisane z myślą o zabiciu kogoś stężeniem: „- Dziękuję, Parzival-san. - Ukłonił się nisko. - Jesteś człowiekiem honoru."
Ale przecież „Player One” to nie tylko porywająca przygoda, ale też uroczy, młodzieńczy romans oparty na komunii duszy. No, o ile przez „uroczy romans” rozumiemy ciułanie na dysku wszystkich dostępnych zdjęć obcej laski, ignorowanie jej wyraźnego „nie”, wielomiesięczne rozdrapywanie „zerwania” (w cudzysłowie, no bo jednak żeby z kimś zerwać, trzeba najpierw z nim chodzić), zasypywanie wiadomościami/zaproszeniami/telefonami/prezentami (określanymi jako „miłosne bomby”), kupowanie seksrobota na ukojenie smutku, wysyłanie wiadomości ze stalkerskimi dopiskami i dwugodzinne odgrywanie sceny z boomboxem z „Say Anything…” w ramach szantażu emocjonalnego.
Gdyby mnie ktoś zapytał, "Kazik, o co chodzi w tym geekostwie, czemu dorośli ludzie wydają taką kasę na figurki kucyków", to by ode mnie usłyszał, że chodzi o pasję, kreatywność, poznawanie nowych ludzi, ciekawe interpretacje, inspiracje, czy po prostu dobrą zabawę. Gdyby ten ciekawski ktosiek przed zapytaniem mnie sięgnąłby najpierw po „Player One”, to by pewnie stwierdził, że "aha, w byciu geekiem chodzi o przemądrzalstwo, zapoznawanie się z wybranymi tytułami "bo klasyka, trzeba", metaforyczne porównywanie wielkości penisa w zapasach "kto wie więcej o bardziej niszowej rzeczy" i zapychanie głowy detalikami w stylu oldschoolowej encyklopedii, mam to”. Bohaterowie nigdy nie tworzą czegoś nowego w oparciu o swoje pasje, tylko bezmyślnie wpychają w siebie szuflą kolejne seriale, zamykając swoje zainteresowania ramką „bo twórca konkursu lubił i wypada znać”, wkuwając jak na klasówkę daty, nazwiska i tytuły, do unudzenia oglądając w kółko to samo („Ale nie przypuszczałem, bym potrzebował pomocy. W ciągu ostatnich sześciu lat widziałem „Świętego Graala” dokładnie sto pięćdziesiąt siedem razy. Znałem każde słowo na pamięć.” - Wade, stary, martwisz mnie). Przykra jest scena, w której Wade pojedynkuje się z jakimś pozerem na to, kto wyrecytuje bardziej niszową rzecz w bardziej wąskim temacie w tonie „och, nie znasz tego jednego komiksu i nie potrafisz rzucić z pamięci jego daty wydania? I ty nazywasz się jajogłowym?”. Tak, Wade jest tym typem kolesia, który zaczepi ci na konwencie z powodu koszulki i zrobi test na PrAwDzIwEgO fana, bo nie ma tak, że się po prostu czymś cieszysz bez zdania egzaminu. A przy tym wszystkim nie w sposób powiedzieć, że „Player One” to pozycja pisana o fandomowych weteranach – no bo chyba tym nie trzeba tłumaczyć w porywającym stylu Wikipedii, na czym polegało papierowe RPG, streszczać „Blade Runnera”, objaśniać „Pac-mana” czy przypominać, że Rivendell to miejsce z „Władcy Pierścieni”? Gdzie Cline zmierza w walce z stereotypem geeka, kreując jednocześnie Wade’a na skrajnego odludka poświęcającego całe życie grze (i to tak fikniętego, że zamalowuje okna na czarno, żeby go nie rozpraszał widok za oknem, nie ma absolutnie żadnego kontaktu z żywym człowiekiem, przestaje wychodzić na zewnątrz i nosić normalne ciuchy na rzecz kombinezonu do grania)? O co chodzi z tym morałem „nie trać życia przed monitorem”, gdy właśnie to przesiadywanie przed ekranem zostaje nagrodzone fortuną i miłością?
„Player One” to bylejaka, nieprzemyślana, po prostu nudna historia wypakowana nawiązaniami dla samych nawiązań. Obiecujące zderzenie obsesji na punkcie kultury słodkich lat 80 z postapokaliptycznym światem przyszłości uciekającym w wirtualną rzeczywistość nie zostaje wykorzystane nawet w drobnym stopniu, a potencjał na eskapistyczną fantazję psują niekończące się wynurzenia bohatera, słaba akcja i nudne opisy. Jedyne, do czego ta książka się nadaje, to do otarcia łez po siedzeniu w WoWie do czwartej nad ranem mimo nieruszonej od miesiąca magisterki, że tak, totalnie pożytecznie spędzony czas, pierwszy krok do fortuny i kariery w e-sporcie.
^ potężny Wade przeżywający epickie walki i straszliwe przygody, koloryzowane
[Recenzja została po raz pierwszy opublikowana na LubimyCzytać pod pseudonimem Kazik.]
NAJLEPSZA POWIEŚĆ SCIENCE FICTION 2011 według Amazonu i największej sieci księgarskiej USA Barnes & Noble 2011. Bestseller "New York Timesa" i "USA Today". Kupiony przez amerykańskiego wydawcę za sześ...
Nie, nie, nie! Nie może być żadnej gry online w trybie multiplayer bez СУКА БЛЯТЬ! Gdzie się podziali Rosjanie? Czy ten postapokaliptyczny dystopijny amerykański świat odgrodził ich cyfrowym murem? :<
× 1
Komentarze (4)
@KazikLec · ponad 4 lata temu
Jak dystopia, to dystopia! W tym nowym, koszmarnym świecie jest tylko jeden multiplayer i suka bljat wstępu niet. W tym multi dającym dowolność w kreowaniu postaci nie ma też żadnej waifu elfki ani furry, ja nie wiem co to za realia.
I powiedz mi jeszcze, że kobiecy awatar w tym multi oznacza, że w realu też gra nim laska. :P
@KazikLec · ponad 4 lata temu
A, tego akurat nie powiem, bo akurat jeden z wątków jest z tym związany + Wade przez 1/4 książki oblewa się potem, czy jego wyśniona Art3mis nie jest czasem facetem pod czterdziestkę
Ach, czyli jednak zachował pewną dozę realizmu. ;)
MA
@Maryboo · ponad 4 lata temu
A ja się tak, cokolwiek złośliwie, zapytam - czy w tym świecie popkultury lat 80., co to ją bohater musi znać na wyrywki, znalazło się też miejsce dla takiego np. 'Jem and the Holograms', które bądź co bądź było owej popkultury całkiem sporą częścią (kochałam jako dziecko!), czy też "dziewczyńskie" rozrywki nie zasłużyły tu na bycie częścią dziedzictwa kulturowego?
Komentarze (2)
@KazikLec · ponad 4 lata temu
Doskonale znasz odpowiedź na to pytanie :P To całe gadanie, że jajogłowi kręcą się wokół kultury lat 80 to tylko słaba wymówka, żeby się nie przyznać do tego, że twoim hobby jest wkuwanie ulubionych tytułów nolife'a sprzed 70 lat (pomijając wszystko inne - znajdujący się na ostatnim etapie konkursu czelendż dotyczy m.in. "MP i Świętego Grala", filmu z 1975...). A że tenże nolife całą młodość przesiedział w piwnicy bez kontaktu z płcią przeciwną, będąc jedynie w stanie się normalnie odezwać do koleżanki podczas odgrywania roli w sesji D&D, to i "Jem" jest wiedzą zapomnianą, jeżeli nie zakazaną.
I wiesz co? Chwała boru, bo ostatnie, czego mi w tej książce trzeba, to rozmyślań Wade'a o MyLittlePony czy She-rze. Domyślam się jakości tych wynurzeń.
MA
@Maryboo · ponad 4 lata temu
...No i teraz wyobraziłam sobie plot twist, w którym twórca OASIS okazuje się być królem trolli i po przejściu miliona wyzwań Wade musi rozwiązać ostateczną, kluczową zagadkę, która brzmi: "Jaki kolor umaszczenia miała Posey z G1 'My Little Pony'?"
NAJLEPSZA POWIEŚĆ SCIENCE FICTION 2011 według Amazonu i największej sieci księgarskiej USA Barnes & Noble 2011. Bestseller "New York Timesa" i "USA Today". Kupiony przez amerykańskiego wydawcę za sześ...
Po obejrzeniu filmu z ochotą sięgnęłam po książkę. Nie rozczarowałam się. Ta książka to świetny "zabijacz" czasu, który zabiera czytelnika w fantastyczny, wirtualny świat OASIS. Miejsce to jest dla ...
Jest coś niesamowicie beztroskiego, radosnego i ekscytującego w poszukiwaniu jajka należącego do podstarzałego ekscentryka… chwila, to nie zabrzmiało zbyt dobrze… jeszcze raz. Jest coś niesamowicie b...
@RuBrykaPopkulturalna
Pozostałe recenzje @KazikLec
Chryzantema, cytra, topór
To, że klan Inugami to banda serdecznie nienawidzących się nawzajem palantów, nie jest żadną nowością. Równie dobrze znanym w okolicy faktem jest ich źle skrywane wyczek...
1937, prowincja, cała okolica żyje ślubem lokalnego panicza i nauczycielki. I będzie jeszcze bardziej żyła morderstwem, które wydarzy się w noc po ceremonii, gdy rodzinę...