Muszę przyznać, że jestem humanistą, ale chyba bardziej z wyboru, ponieważ lubię też przedmioty ścisłe. Łatwo więc przyswajam również matematykę. Ta królowa nauk bywa i fascynująca, i nieprzewidywalna. Z tym większym zaintrygowaniem sięgałem po „Ukochane równanie profesora”, nie wiedząc, co takiego mi przyniesie. Teraz jednak, już po lekturze, mogę napisać, że absolutnie przepadłem w prozie Ogawy.
Ta książka japońskiej autorki już od pierwszych stron zachwyciła mnie swoim prześlicznym, prostym językiem oraz lekkim piórem. Wydawać by się mogło, że pozycja, skoro jest o matematyce, będzie pozbawiona wszelkich emocji, ale nic bardziej mylnego! Pomimo swego tematu „Ukochane równanie…” jest niezwykle ciepłe, pełne przyjemnych uczuć, utulające i w jakiś sposób magiczne.
I znowu mam problem z opisaniem, o czym właściwie jest ten tytuł, ponieważ to kolejna historia, której, moim zdaniem, nie wolno wtłaczać w żadne ramy – książka by na tym bardzo straciła. Dla mnie „Ukochane równanie…” to opowieść o optymizmie, cieszeniu się małymi rzeczami, tej pierwszej, pierwotnej, dziecięcej radości bez powodu czy z truizmów. To, o czym pisze Yoko Ogawa jest proste, codzienne, bliskie każdemu z nas, ale w tej swej zwyczajności po prostu piękne.
„(…) Profesor z wyciągniętą szyją zaglądał do tostera przez cały czas opiekania chleba. Zupełnie jakbym przeprowadzała dowód jakiegoś ważnego twierdzenia, a on śledził to z zapartym tchem. I był tak samo zachwycony tostem, co twierdzeniem Pitagorasa”.
Mam nieodparte wrażenie, że pisanie o rzeczach codziennych to chytre zamierzenie autorki, której ten zamiar zresztą udał się świetnie. Celowość tego zabiegu potwierdza to, że w książce nie spotkacie imion czy nazwisk albo skomplikowanych nazw własnych – jest prosty Profesor, po prostu Gosposia, tylko Wdowa, jedynie Pierwiastek. Dzięki temu wydaje się, że książka staje się uniwersalna i bliska każdemu. Zupełnie jakby Ogawa chciała nam przekazać, że nie wyłącznie Profesor, Pierwiastek czy Gosposia mają prawo do zwykłej radości z truistycznych rzeczy. Autorka mówi: „Hej, czytelniku! Ty też ciesz się życiem, bo ono jest piękne!” i to mnie niezwykle urzekło.
Wątkiem, który obok matematyki gra sporą rolę, jest również baseball. Kiedy dotarłem do pierwszej wzmianki o nim, pomyślałem sobie, że cieszę się z jego pojawienia. Nie wiedziałem, że jest tak ważną częścią kultury japońskiej (chociaż szło się domyślać, że Amerykanie po II wojnie światowej jakieś pozostałości w Japonii po sobie zostawili), więc dobrze, że autorka chce przemycić jej nieco do książki. Kiedy ten sport zaczął pojawiać się nagminnie i grać w zasadzie pierwsze skrzypce, to moje zdanie o „Ukochanym równaniu…” się pogarszało. Zupełnie nie mogłem ogarnąć, pomimo opisanych (notabene zbyt pompatycznie i totalnie nieprzystępnie) dokładnie zasad, na czym ta gra właściwie polega. Myślę, że dla przeciętnego Europejczyka, w którego życiu baseball gra małą albo żadną rolę, byłoby to równie niejasne. Totalnie mnie ten wątek nie porwał, natomiast pod koniec na ostatnich stronach naszła mnie myśl, że baseball jest naprawdę ważny i potrzebny w tej książce, pomimo że go nie rozumiem i nie lubię. Jakoś magicznie doszło do mnie, że ta gra jest nierozerwalną częścią powieści, a bez niej ta była niekompletna. Nie umiem tego dokładnie wytłumaczyć, ale mam wrażenie, że zadziałał tutaj optymizm, tak widoczny na początku. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki polubiłem ten wątek.
Nie lubię literatury dalekowschodniej. To znaczy tak myślałem do momentu przeczytania „Ukochanego równania…”, które pokazało mi, że trafiałem po prostu na nieodpowiednie pozycje z tego okręgu kulturowego. Dalej nie rozumiem niektórych zachowań bohaterów, były dla mnie totalnie absurdalne, ale tak już widocznie musi być. Niezwykle polecam Wam książkę Yoko Ogawy. Mam nadzieję, że podobnie jak mnie, i Wam pozwoli wrócić do magicznego okresu dzieciństwa i przekaże kilka ważnych lekcji (nie tylko tych matematycznych!).