Oprócz samej lektury "Pierwsza na liście" przeczytałam kilka recenzji, w których dumnie stoi, że to książka o sile przyjaźni. Kobiety nie widziały się przez 20 lat, od momentu, gdy jedna drugiej zniszczyła plany życiowe, zdradziła ich przyjaźń i nigdy więcej nie próbowała się skontaktować, aż nagle podsyła tej drugiej swoja córkę. I to ma być przyjaźń? Jeśli w ten sposób pojmujemy, to nie dziwi mnie, że tak często człowiek doznaje zawodu, a zamiast wsparcia, tzw. przyjaciel podkłada mu nogę.
W ogóle nie rozumiem aranżowania treści wokół Iny i córki Patrycji. Pierwsza część będąca rozmową i jednocześnie retrospekcją z życia kobiet wymęczyła mnie strasznie. Jej przewidywalny tok drażnił zamiast wywoływać głębsze emocje. Nie ma skupiania się na chorobie, analizowania odczuć walczącej kobiety, a jedynie migawki prezentowane przez córkę. Właściwie po co z takim uporem iść tropem przeszłości zamiast skupić się na celu? Jaki sens, by wysyłać swoje dziecko do obcej kobiety? Chodziło o to, by ta przebaczyła tamtej dziewczynie sprzed lat?
A na zakończenie dostajemy bardzo nietrafione zdanie, które może namieszać w głowach: "Musisz odnaleźć dawcę i zrobić wszystko, by się zdecydował"(205s.) To jak sugerowanie, żeby zacząć wywierać presję na osoby, które decydują się na oddanie szpiku, a potem pod wpływem jakiegoś czynnika chcą się wycofać. Właśnie dlatego cały proces jest utajniony, a potencjalny dawca może wypisać się z rejestru bez podawania przyczyn.
Druga część zawierająca opowieść potencjalnej dawczyni o swoim życiu, jest jak spowiedź, jednocześnie daje pełny obraz sytuacji, w jakiej została podjęta decyzja o byciu dawcą. A chyba żeby podbić dramaturgię, autorka dokłada do tego kolejne ludzkie dramaty i hospicjum w tle. Tak naprawdę nie ma pokazanej bliżej owej rzeczywistości, a jedynie zasygnalizowanie by móc ukazać postać kolejnej bohaterki. Róża staje sie łącznikiem, między światem żywych a umierających, co niby dodatkowo motywuje Grażynę do ostatecznej decyzji. Prawdę mówiąc, czuje się, że ta część jest wstawiona na siłę, żeby tylko jakoś przedstawić drugą stronę. Nie jest to zrobione dobrze. Odniosłam wrażenie pośpiechu i bylejakości, co zaważyło bardzo na mojej ocenie nie tylko tego fragmentu książki, ale całości.
W końcowej części wracamy do dawnych koleżanek, córek i mężczyzn, którzy w trakcie pojawiają się wokół nich. W tym momencie narracja zaczyna się pokrywać czystym lukrem. Myślałam, ze to właśnie teraz do głosu dojdzie Patrycja, że będzie mieć w końcu szansę wypowiedzieć się osobiście. Cóż, tak naprawdę jej postać posłużyła jako tło to rozmemłanej opowieści o niczym szczególnym, bo istota rozpływa się pod wpływem mniej ważnych epizodów.
Owszem, motyw przewodni, jakim jest ciężka choroba bohaterki to mocny akcent. Choć wszystko zostało zaprzepaszczone. Dialog między tak zwaną przyjaciółką matki, a Karoliną odebrałam jako silenie się na przedstawienie losów bohaterek. Jedna nie szczególnie chce wracać do przeszłości, druga czepia się jak tylko może by zreferować trudna sytuację. A to wszystko po to, by zaprezentować ścieżkę chorych na białaczkę. To świetny temat na książkę, ale tutaj poddany takim uproszczeniom, że trudno zdobyć się na wylewność w stosunku do przeżyć bohaterów.
Bardzo mi przykro, z uwagi na to, że w ten sposób do tematu podeszła jedna z moich ulubionych autorek. Zamiast zaprezentować rzeczowo opisaną sytuację, mówi się o wszystkim i niczym, tworząc tandetną historyjkę. Mogę zrozumieć potrzebę autorki, do napisania tej książki, bo było to podyktowane osobistymi doświadczeniami. Ale nie mogę darować, że upchnęła tak wiele istotnych spraw w banalnie opakowaną formę. Można gloryfikować cud życia, ale nie za pomocą takich rozwiązań. Tak naprawdę nie skupiamy sie tu na osobie poszkodowanej najbardziej, ale na całej reszcie. Więcej mamy na temat odczuć osoby chcącej pomóc niż tej, która może odejść zanim tej pomocy doczeka. Stanowczo brak harmonii między tymi pierwiastkami, a do tego skupianie się na miłosnych relacjach innych bohaterów i w końcowej fazie podawania opływającego kiczem happy endu. To dla mnie stłamszenie istoty dramatu, który jest mi znany od strony osoby wspierającej.
Nie poznaję w tej książce Magdaleny Witkiewicz, tej racjonalnej, chłodno przekazującej grę uczuć swoich bohaterek mocno oddziałujących na czytelnika. To właśnie dlatego czytam książki autorki. Niestety, "Pierwsza na liście " poszła w innym kierunku. A przecież nie wystarczy obrać za cel ludzki dramat, ale trzeba go jeszcze realnie przedstawić ubierając w słowa, którym da się wiarę. Tworząc prawdziwy obraz, a nie kolejną naiwnie osłodzoną historyjką. Inne polskie pisarki mogą sobie tak lukrować w książkach i zapewniać czytelniczki, że to najprawdziwszy dramat, ale Pani będzie mi trudno to wybaczyć.