Wystąpienie zakłóceń w funkcjonowaniu systemów łączności daje początek opowieści o izolacji Islandii i budowania postapokaliptycznego wizerunku społeczeństwa. Zaczynają wchodzić w życie pewne ustawy. Wprowadzane są zmiany, dostosowujące społeczeństwo do nowych warunków życia. Dochodzi do podejrzanych fuzji politycznych oraz celowego wzniecania niepokoju społecznego.
Przytaczanie liczb z historii gospodarki kraju i posiłkowanie się procentami, by wiarygodnie odnieść się do przeszłości Islandii pchało moje skojarzenia, że oto mam w rękach reportaż, a nie powieść. Na szczęście - co już uważam za ciekawsze - dostajemy też propagandowe wstawki z artykułów zamieszczających wypowiedzi rządzących, ścierających w proch opozycję (tu jakbym czytała o dzisiejszej odsłonie wydarzeń w Polsce). Pozornie ważny jest kraj i narodowa produkcja. W konsekwencji takich działań możemy upatrywać upadku społeczeństwa, a na pewno formy w jakiej trwało do tej pory.
Suchy, informacyjny styl narracji odziera treść z wszelkiej emocjonalności. Zdaje się przez to, że i główny bohater jest obok tego, co się dzieje, głuchy na wydarzenia z własnego życia prywatnego. I choć doświadcza ogromu smutku i strat, jako dziennikach nawykły do relacjonowania zdarzeń z pierwszych stron gazet, tak właśnie prezentuje nam obraz zachodzących zmian.
Na kartach "Wyspy" króluje sprawozdawczość, a redaktor Hjalti wyśmienicie wywiązuje się z przydzielonej mu roli.
W sumie trzeba przyznać, iż powstała dość uniwersalne w swej wymowie powieść o niby przypadkowym, a zarazem totalnym odcięciu mieszkańców wyspy i zrelacjonowaniu poczynań jego mieszkańców. Czy to wnosi jakieś novum do literatury? Oczywiście, że nie. Raczej ma za zadanie uwrażliwić nas, że podobne scenariusze mogą się zdarzyć, jeśli weźmie się na cel frakcję polityczną rządną dzierżenia dominującej władzy w społeczeństwie. Nic w treści jednak nie powinno nas zaskoczyć i niczemu nie będziemy się dziwić. To po prostu znany wątek dystopijny odgrzewany po raz kolejny i nie powiem żeby przedstawiono go tym razem w jakiejś rewolucyjnej formie. Tego typu książki dostarczają refleksji nad naszą cywilizacją, wyznawanymi wartościami, tym, co w życiu winno być priorytetem. I to podnosi wartość treści, bo samo wykonanie nie jest już trafione.
Jest dla mnie zrozumiałe skąd pomysł na tak surowe, jak klimat Islandii, oszczędne w słowa, przedstawienie sytuacji. Stykamy się tu z postacią redaktora, który żeby być rzetelnym w prezentowaniu zdarzeń z kraju i ze świata nie może sobie pozwalać na nadawanie rzeczy własnej nadinterpretacji. Zmuszony do relacjonowania nietypowej do tej pory ewolucji sytuacji czyni to z nienaganny sposób. Aczkolwiek świadomość tego nie sprawi, że wydźwięk będzie mniej uwierać.
Pewne pytania zostają bez odpowiedzi, a konspekt zdarzeń rwie się, co z kolei nadaje uniwersalności lekturze, bo takie "wyspy" odcinające ludzi od szerszej perspektywy zaczynają się tworzyć w różnych szerokościach geograficznych (fizycznie i mentalnie). Doceniając pewne elementy opowieści, nie mogę powiedzieć, że jest to dla mnie jednoznaczne z dobrym wrażeniem po przeczytaniu książki S.H.Björnsdóttir. Niestety, nie ucieknie się od wrażenie wtórności oraz braku natężenia emocji w miarę rozwoju sytuacji.
Fabuła toczy się po jednostajnie zaplanowanej drodze, na której nie uświadczymy wybojów, nic się nam nie podniesie, ani nie opadnie w związku z tak przemyślaną konstrukcją. Czytelnik wtłoczony w ten schemat może stać się jedynie obojętnym obserwatorem, bez względu na to, z czym ma tu do czynienia. Zdecydowany brak napięcia, czy grozy zaprezentowanej historii nie zostanie przyjęte przez każdego na plus. Te elementy często "uwierały" mnie podczas lektury "Wyspy", choć przecież świadczą o konsekwentnym podejściu autorki do tematu. Zatem to, co jednemu przeszkadza, innym może przypaść do gustu. Uważam, że "Wyspa" jest jedną z tych powieści, co do której opinie będą skrajne, a zatem dobrze rokuje w kierunku dalszych rozważań.