Karolina to przykładna katoliczka: chętnie zasiedzi się w kościele, wciśnie ateistycznemu bliskiemu krzyżyk czy zachowa czystość do ślubu. Co taka osoba będzie porabiać w czasie największego święta jej religii? Naturalnie wymusi na swoim chłopaku wycieczkę krajoznawczą dla ratowania sypiącego się związku! Nasza parka zabiera się więc spędzać Wielkanoc na Suwalszczyźnie, by umacniać wady swojej relacji. W tle podejrzani lokalsi.
Ja jestem spokojny człowiek, nie mam nic przeciwko wolno rozwijającej się akcji, lubię, kiedy świat przedstawiony powoli się kreuje, a atmosfera zagęszcza. Ale mój borze gęsty a zielony!, jak bardzo horror rozwodniony jest w tym głównym wątku kłócenia się o duperele. Zdecydowanie najstraszniejszym elementem tej książki jest myśl, że ludzie tkwią z przyzwyczajenia w tak beznadziejnych związkach z takimi wiecznie nabzdyczonymi burakami jak Tomasz. Tempu ni atmosferze nie sprzyja opisywanie atrakcji Suwalszczyzny suchymi „Karolina i Tomek pojechali zobaczyć most, był ładny, ale wstęp kosztował dwa złote i Tomek narzekał” tudzież w porywającym przewodnikowym stylu (tu cytat): „Obecnie miasto to ma około siedemdziesięciu tysięcy mieszkańców i jest ośrodkiem przemysłu drzewnego (zwłaszcza meblarskiego), budowlanego i spożywczego. Znane jest również z corocznego letniego festiwalu muzyki bluesowej”. Książka ma swoje momenty (jak wątek błąkającej się Anny, poinformowanie o nieboszczyku na kwadracie, wymiotowanie liściem, las zakrzywiający przestrzeń), ale zdecydowana większość strachów to tanie wrzaskowyskoki, których środowiskiem naturalnym są przeciętne horrory filmowe, a nie literatura.
Dobra, jest jeden naprawdę przerażający wątek – to, w jaki sposób przedstawione jest udzielanie pierwszej pomocy. Tomasz ma cukrzycę i średnio raz na dzień dostaje hipoglikemii (ma to związek z fabułą, długo by tłumaczyć), takiej z traceniem przytomności i wszystkim. Co robi Karolina, żyjąca z nim na co dzień, przechodząca już takie sytuacje? Z uporem maniaka wpycha nieprzytomnej osobie jedzenie albo napój i modli się, żeby było okej. Chyba nie muszę tłumaczyć tego ABC pierwszej pomocy i jak bardzo nieodpowiedzialne jest zamieszczanie takich scen.
"Wszelkie zastosowane w książce chwyty językowo-literackie, które wyglądają z pozoru na błędy świadczące o kiepskiej edukacji lub lenistwie autora (albo, co gorsza - redaktora), takie jak nieprawidłowe niekiedy odmiany nazw miejscowości w dialogach albo znaki zapytania w nawiasach, które mają unaocznić, że sam narrator jest przerażony opowiadaną przez siebie historią, zostały użyte z premedytacją i każdy z nich ma swój cel, każdy z nich kryje w sobie swoje tajemnice. Jakie? Liczę, drogi Czytelniku, że sam do tego dojdziesz”, zasłania się autor w przedmowie. Pierwsze, co się oczywiście ciśnie na usta na takie dictum, to „niezła próba, typie”. Drugie – trochę więcej wiary w czytelnika, że sam z siebie rozpozna mowę potoczną. Trzecie – chce się złośliwie zapytać, gdzie w tym kalejdoskopie misternych językowych zabiegów i tajemnic mieszczą się zdania typu "Karolina poczuła się nagle bardzo fajnie". Narrator ma tendencje do niemożebnego rozgadywania się i rozwlekania monologów wewnętrznych tłumaczących czytelnikowi oczywistości, niepotrzebnie wyrażając proste informacje przez przekombinowane konstrukcje (przykładowo: „(…) albo, co gorsza, przemyślał swoje zachowanie i jest na zabawę dla dorosłych z domieszką płciowości jednak chętny”, „czym prędzej porwała z tylnego siedzenia swój nieodłączny skórzany atrybut” – zgadlibyście, że chodzi o torebkę?). Absolutnym cierpieniem jest scena erotyczna, w najlepszym wypadku po prostu śmieszna („gdy w następnej sekundzie namiętnie go całowała, czuł, że nawet oddech miała perfekcyjnie świeżutki”), w standardowym – mocno taka se („tarmosił jej twarde pośladki”), a w najgorszym prosząca się o sądowy nakaz wykasowania sceny i niewracania do tematu („miała pipkę czyściutką jak niemowlaczek”).
Żeby nie było: są rzeczy, które mi się podobały. Generalnie autor sporo sobie przemyślał, zdarzają się fajne detale, które dopiero potem mają sens. Są motywy, które mi podeszły, zakończenie jest przyjemnie przewrotne, uwielbiam, gdy nagle z jednego monologu robi czarna komedia o sekcie, która rytuał miała mieć już na wczoraj i co mogło pójść nie tak, to poszło. Ale to wszystko niestety ginie w tych prawie pińciuset stronach, gdzie bohaterowie głównie sobie zwiedzają lokalne atrakcje (niemożebnie sucho opisane), to się kłócą się o bzdury, to się godzą do następnej awantury, czasem jakaś diabla morda się na nich wykrzywi.
Ta recenzja dotyczy pierwszego wydania z 2016, z Novea Res. Co jednak ciekawe, ten tytuł został ponownie wydany kilka lat później przez Vesper – jak donoszą recenzje, autor wziął sobie do serca uwagi czytelników, wiele poprawił, kilka scen wyciął, kilka scen przerobił, kilka dodał, poucinał monologi. Bardzo miło to słyszeć i mam nadzieję, że po otrzymaniu drugiej szansy „Gałęziste” stało się dobrym leśno-folklorowym horrorem. No ale ja niestety znam to stare wydanie, więc oceniam to co mam. Tyle dobrego, że NR ma wyjątkowo znacznie lepszą okładkę.
[Recenzja została po raz pierwszy opublikowana na LubimyCzytać pod pseudonimem Kazik.]