„Podziemia” to moja pierwsza styczność z twórczością Joanny Pypłacz. Miałam okazję poznać tę nietuzinkową pisarkę podczas Kfasonu i byłam ciekawa, jak osoba, która roztacza wokół siebie pełną tajemnic i mistycyzmu aurę, potrafi przenieść czytelnika do swego literackiego świata.
Ad rem.
Jest 1890 rok. Mateusz Garstka, młody bankier, na prośbę swojego przełożonego zamieszkuje w jego rezydencji. Propozycja ma swoje drugie dno, okoliczności okazują się niezwykłe, a to dopiero początek niejasnych zdarzeń, w które Klemens Topolski wplątał (nie tak) naiwnego Mateusza.
Równolegle poznajemy trzy inne, zdawałoby się, niezależne historie, które w końcu łączą się ze sobą pozornie błahostkami. Co znajduje się w tytułowych podziemiach? Tę tajemnicę odkryjcie na własną rękę.
Nim właściwa akcja zacznie się rozwijać, a czytelnik uświadomi sobie, co kryje się za eleganckimi strojami, wyszukanymi słowami i wyważonymi gestami, napotyka na wiele niby nieistotnych sytuacji. Z może i nieco banalnego wiktoriańskiego romansu (choć nie sposób odmówić mu uroku), przechodzimy w pełną tajemnic historię. Autorka przenosząc nas do XIX-wiecznego Krakowa, zarówno w fabule, jak i warstwie językowej, staje się całkowicie transparentna. Każdy z bohaterów opisany jest w inny sposób, nie ma postaci stricte czarnych czy białych. Każdy jest w swój sposób niejednoznaczny, charaktery nie zlewają się ze sobą i nawet dla najgorszych kanalii znajdujemy cień współczucia, wiedząc, że przyczyną niegodziwości jest głęboko skrywane cierpienie. Naprawdę ciekawe studium relacji międzyludzkich i życia wewnętrznego bohaterów.
Z powieści wręcz wyziera mroczny klimat, odpowiednio dozowany, bez zbędnej egzaltacji czy wręcz „zaduszenia” czytelnika ciemnością. Autorka rozwija historię we właściwym tempie, trzymając czytelnika w niepewności tam, gdzie potrzeba zaintrygować, by popchnąć akcję, nie przedłużając niepotrzebnie napięcia. Owszem, zdarzały się momenty, gdy opisy były przesadzone, a język aż nazbyt górnolotny, z drugiej jednak strony nadawało to lekturze niepowtarzalnego nastroju, oddając klimat wiktoriańskich wnętrz czy wysublimowanie bohaterów książki. Mówiąc kolokwialnie – „Podziemia” wciągają. Mam pewien niedosyt, gdyż uważam, że wątki pisarza-suchotnika i kochanka-samobójcy (nie odkrywam więcej kart, by nie spojlerować) zostały niedostateczne rozwinięte, z drugiej strony historie innych bohaterów tak pochłaniają, że zapominamy o wątkach pobocznych.
Nie sposób również nie pochwalić grafiki okładkowej czy ogólnie wydania, zwłaszcza pomysłu zapisywania tytułów rozdziałów stylizowaną czcionką. Co prawda zdarzały się błędy interpunkcyjne, ale nie przeszkadzały na tyle, by obniżyć wartość książki. Czytelnik od razu ma świadomość, że wchodzi w subtelny świat, w którym każdy gwałtowny ruch może wzniecić chmurę pyłu, odkrywając kolejną tajemnicę. „Chłonęła (…) oczyma niczym magiczny eliksir, nie mogąc nasycić się jego nieprzeniknioną, czarną słodyczą.” – to zdanie, jedno z początkowych w „Podziemiach”, towarzyszyło mi do końca powieści. Dokładnie takie wrażenia towarzyszą lekturze.
Nie jest to typowa powieść grozy, jakiej mógłby oczekiwać współczesny czytelnik. To lektura dla miłośników dawnego stylu, „Upiora w Operze” czy „Draculi”. Mimo że „Podziemia” miały premierę niespełna miesiąc temu, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autorka mogła być naocznym obserwatorem wydarzeń, gdyż jej język i styl bezpośrednio nawiązuje do „definicyjnej” powieści gotyckiej. Gdybym dowiedziała się, że powieść została napisana ponad sto lat temu – uwierzyłabym.
„Podziemia” to pozycja godna polecenia – bardzo kobieca i intrygująca, wyróżniająca się na tle innych książek, które obecnie oferują wydawnictwa grozowe. Nie jest to jednak lektura dla każdego, właśnie ze względu na finezję i wyrafinowanie języka, a także mroczny klimat. Wszak nie każdemu ciemność jest przyjaciółką. Ja czytałam z ogromną przyjemnością.