„Gdzieś nieopodal zaczyna szczekać pies. Po chwili dołącza do niego jeszcze jeden, jakby stojący na wzgórzu. I jeszcze jeden, i jeszcze jeden. (…) Otacza nas cała armia psów, cały pierścień, korowód. Nie widać ich, ale słychać je tak, że prawie wchodzą mi do głowy. Za parę chwil w mojej głowie będą mieszkać już tylko psy. Jakby każde szczeknięcie rodziło kolejnego szczekającego psa i tak w kółko. Schowane w lesie, niewidoczne, ukryte w ciemności wyją w powietrze.”
Chyba jeszcze nigdy nie było mi tak trudno zacząć recenzji. Mija tydzień, odkąd skończyłam książkę, a moje palce błądzą po klawiaturze bez celu. W głowie mam pustkę (a może właśnie tak wiele myśli, że trudno złożyć je w spójną całość?)
Wzgórze psów jest trudne. Przygnębiająco smutne, a jednocześnie prawdziwe. Ukazuje rzeczywistość, w której nikt nie powinien się znaleźć. Zybork, jako miasteczko z dzieciństwa, wbija się w warstwy umysłu i ryje w nich głębokie koleiny żałości. Można rzec, że jest najgorszym z najgorszych miejsc na ziemi, z którego chce się jedynie jak najdalej uciec i przenigdy do niego nie wrócić. Tego właśnie pragnął Mikołaj, ale nie do końca mu się udało.
Mikołaj – absolwent studiów humanistycznych. Na koncie jedna żona, przyprawiająca mu rogi, jedna martwa, była dziewczyna - prawdziwa miłość jego życia i jedna, niekoniecznie udana książka. Mimo usilnych chęci pozostawienia za sobą przeszłości, zostaje w nią brutalnie wrzucony, gdy przez kłopoty finansowe jest zmuszony wynająć mieszkanie Portugalczykom i wprowadzić się do ojca. Problem w tym, że nikt go tam nie chce, bo jego bestsellerowa powieść o losach miasta, zniszczyła je doszczętnie, owiała złą sławą i podzieliła mieszkańców.
Justyna – dziennikarka z silnym powołaniem. Zawsze na tropie, szukająca prawdy i niepowstrzymana. Kobieta wielkiego miasta, żyjąca szybko, paląca dużo i rozmawiająca niemal z każdym. Po przyznaniu do zdrady, stara się odbudować swoje małżeństwo, jednak staje się to bardzo trudne, gdy przychodzi jej żyć na wsi z awanturniczym teściem, jego potulną żoną i wiecznie niezadowolonymi dziećmi.
Nasi główni bohaterowie są do granic możliwości przeciętni i nudni. Określiłabym ich nawet mianem stereotypowych, bo (któż by pomyślał?) Mikołaj oczywiście wiąże włosy w koczek i nie nadaje się do fizycznej pracy, a Justyna jest zadbana i wyglądająca adekwatnie do wykonywanego zawodu i roli odgrywanej w społeczeństwie.
Jedyną postacią, która ma jakiś charakter jest Tomek – ojciec Mikołaja, który na wsi mieszkał, mieszka i mieszkać będzie, niezależnie co by się działo. Nienawidzi syna, rzuca w jego kierunku wieczne docinki, wbija mu szpileczki, niemal wprost mówi, że nie chce go w swoim domu, a jednak łaskawie przyjmuje go w swoje progi, bo tak wypada. Tomasz jest awanturnikiem chorym na serce, traktującym swoją młodą żonę niemal jak służącą, a dzieci z drugiego małżeństwa trzymającym „ciężką ręką”. Kandyduje na burmistrza, ale nie dlatego, że polityka jest jego zamiłowaniem – chce zrzucić ze stołka obecną burmistrz, uwikłaną w układy z czymś w rodzaju tamtejszej mafii. Wydaje mi się, że to najbardziej przemyślany bohater tej książki. Jego wypowiedzi są adekwatne do charakteru, a zachowanie pasuje do spracowanego mężczyzny nie widzącego nic poza miejscem, w którym spędził całe życie.
Reszta osób pojawiających się w tej niezwykle długiej pozycji wydaje mi się nieistotna. Wiemy o nich tyle, co nic – jedni się rozwodzą, inni ćpają, jeszcze inni cierpią za błędy młodości. Chciałabym powiedzieć, że ich historie tworzą ciekawą, logiczną całość, ale nie mogę. Niektórzy pojawiają się na chwile, by zniknąć na kilkaset stron i gdy już znów przychodzą, zapominamy, że w ogóle istnieli.
Sama fabuła książki jest dość ciekawa, a nawet chwytliwa. Podoba mi się niesamowicie motyw zemsty i rozterek z nią związanych, jednak dziwi mnie fakt, że ktokolwiek mści się po tak wielu latach i to akurat w momencie, gdy główny bohater zjawia się ponownie w Zyborku. Może coś przegapiłam, czegoś nie doczytałam, jeśli tak, bardzo mi przykro, ale można się w tej książce naprawdę pogubić.
Bardzo nie podoba mi się natomiast ciągły monolog. Każda postać ma tutaj niemal swój pamiętnik – wspomnienia, rozmyślenia, wnikliwe analizy sytuacji. Po co? Nie mam pojęcia. Zwykle to, co autor opisywał w kilkunastu zdaniach, możliwe jest do ujęcia w maksymalnie dwóch i nie wydaje mi się, żeby istniała potrzeba rozwlekania tych wewnętrznych rozterek. Podobnie jak w lekturach szkolnych nudzą opisy przyrody, tu doprowadzają do szału ciągłe gdybania.
Co do samej treści – uważam, że Żulczyk pisze bardzo dobrze. Urzekają mnie w jego stylu zdania złożone i nie zniżanie się do poziomu dla „przeciętnego Kowalskiego”. Patrząc na kryminały polskich autorów, ze świecą szukać takiego kunsztu i lekkiego pióra, dlatego z wielką chęcią sięgnę po inne książki tego autora. Posługuje się on nienaganną polszczyzną, używa słów, których znacznie nieraz trzeba sprawdzić w słowniku i jest to niewątpliwie jedna z największych zalet jego powieści. Jedyne do czego mam pewne obiekcje, to rzucanie „kurwami” na każdym kroku. Gdyby ktoś chciał je wszystkie policzyć, zabrakłoby mu palców już po jednej, góra dwóch stronach, ale to typowo polskie – w końcu nie ma emocji, bez wulgarności.
Nie wiem, co mogłabym napisać poza tym, że książka była zwyczajnie zbyt długa i męcząca. Może to moje nastawienie wynika z tego, że tuż przed nią czytałam bardzo krótką, ale niezwykle dobrą opowieść? Wiem już po prostu, że więcej, nie znaczy lepiej. I mam wrażenie, że tak jest tutaj, że gdyby wyrzucić z niej wszystkie te retrospekcje, które niewiele wnoszą oraz skrócić uzewnętrznianie się Mikołaja i Justyny, był by z tego całkiem przyjemny thriller.