Malownicza wieś w Bieszczadach. Sielanka, beztroska, wymarzone życie małego chłopca. Wieńczyk bawiący się ze swoją kuzynką Niką i przeżywający cudowne chwile, które będzie wspominał do końca życia. Życia, które zmienia się diametralnie, gdy siostra nagle staje się martwa, świat chłopca leguje w gruzach, a on sam, podczas ostatniego pożegnania, postanawia położyć się razem z Niką w trumnie i przytulić się do niej ostatni raz.
Historia Wieńczysława Pskita należy do tych, które mimo okrzyknięcia ich horrorami, do gatunku tego mają daleko. Nie dzieje się w niej nic przyprawiającego o dreszcz na karku; nic, na co otwiera się buzię i zastyga z niemą literą „o” na ustach. Jest to opowieść z nutką fantastyki, wapiryzmu i wierzeń ludowych w tle, ale wszystko to przedstawione jest jakoś sztucznie i niemrawo.
Wioskę już w latach młodości chłopca nawiedza klątwa „jednej krwi”, która sprawia, że martwi tuż po śmierci pragną zatopić swoje kły w szyjach niewinnych, stających na ich drodze. Choć nie są oni nigdzie wprost nazwani wampirami, łatwo połączyć legendę niosącą się po polach z mitycznymi stworzeniami rodem ze „Zmierzchu”. Tyle że nie używa się tutaj czosnku i osinowego kołka, które już wydają się barbarzyństwem, a bardziej przyziemnych, wiejskich sposobów, by trupy nie miały ochoty szlajać się po świecie żywych. Przed pochówkiem odcina się głowę i przebija pierś nieboszczyka metalowym zębem brony. Brzmi strasznie? Nie aż tak, jak to, co dzieje się na stronach powieści.
Wieńczyk, który woli być nazywany Sławkiem, po dwudziestu siedmiu latach wraca z matką do rodzinnej wioski, by sprawdzić, czy z jego ciotką Grażyną (i matką Niki jednocześnie) wszystko w porządku, ponieważ od kilku dni nie daje znaku życia, a została całkiem sama po śmierci swojego męża. Jak się szybko okazuje, cioci nie ma w domu od dawna, na co wskazuje ścienny kalendarz i wygłodzony pies na podwórku, jednak drzwi są otwarte, a nocą pani Pskit zostaje ugryziona w szyję. Tak zaczyna się seria niefortunnych zdarzeń, śmierci przypadkowych osób i Bóg wie, czego jeszcze.
W miasteczku tym nikogo nie dziwi nagłe zaginięcie sąsiadki (której ktoś teoretycznie szukał, ale policja nie została o tym powiadomiona), seria zgonów, samobójstw i pozbywania się członków rodziny, podejrzanych o padnięcie ofiarą wampira. Ludzie zabijają się tutaj, odcinają sobie głowy, wbijają w siebie brony i urządzają pogrzeby na własną rękę, ale każdy ma to, mówiąc kolokwialnie, w nosie. Nawet policja, która powinna zainteresować się brakującymi się mieszkańcami.
Osobnym wątkiem zdaje się tutaj historia miłosna naszego bohatera i Sławki – pełna uniesień, romantyzmu, głupot, które potrafią robić tylko szaleńczo zakochani, ale i bardzo krótka, biorąc pod uwagę to, jak istotną rolę odgrywa Wiesława w życiu Wieńczyka. Nie dość, że jest łudząco podobna do zmarłej przed laty Niki, to spędza się z nią czas niemal tak samo dobrze jak z kuzynką. Czy ich burzliwy romans wśród szczytów gór i uroczych schronisk przetrwa? O tym musicie przekonać się sami.
Jest również ksiądz. Sędziwy, pamiętający dobrze wydarzenia sprzed lat i panicznie bojący się „powtórki z rozrywki”. Upewnia się, jak może i gdzie może, co powinien zrobić, by klątwa nie wróciła. A ponieważ źródła na temat jednej krwi są bardzo ubogie (przecież w 2012 nie istnieje choćby internet, czy biblioteka) to wiedzę czerpie z rozmów z byłą mieszkanką wsi, która teraz wykłada na uczelni coś zupełnie nie związanego z wampirami. Jest to droga zgubna i nieco pod górkę, jednak jeśli miałabym podsumować moje odczucia związane z tą postacią – nawet da się ją lubić. Choć nie myśli bardzo trzeźwo, ma coś w głowie, w przeciwieństwie do głównego bohatera.
Książka Stefana Dordy jest całkiem przyjemna i klimatyczna. Góry, mroczne opowieści i legendy przekazywane z ust do ust. To wszystko tworzy idealny materiał na październikowo-listopadową, lekko halloweenową lekturkę. Może nie do końca straszną, ociekającą krwią, ale na pewno ciekawie napisaną. Według mnie to dobra alternatywa dla znanych już pozycji o wampirach, miłości i śladach kłów na szyi.