Jestem na świeżo po zakończeniu kolejnej książki z Trylogii Moon. Pamiętam, że po przeczytaniu części pierwszej (to chyba było w marcu) zastanawiałam się, czy druga wywoła we mnie ponowne emocje. Zważywszy na to, że nie mogłam się doczekać, aż będę mogła ją przeczytać.
W tym tomie oczywiście pierwsze skrzypce grają Madison oraz Noah. Jednak w pełni świadomie mogę napisać, że nie są to tacy sami bohaterowie, jak ci, których znamy z "Obiecałem ci gwiazdy". Zmienili się. Od początku książki miałam przed sobą parę naprawdę dojrzałych (chociaż oczywiście nadal młodych) osób. No dobrze, nie zabrakło też odrobinę głupich przekomarzań, które po prostu mają we krwi. Na tym etapie związku, udało im się natomiast stworzyć silną relację, której, mogłoby się wydawać, nic nie będzie w stanie złamać. Wiecie, taka piękna, młoda miłość, która zostaje z nami do końca. Oprócz gwiazd, obiecali sobie również szczerość (niezależną od wszystkiego), a także to, że nie będą rezygnować z marzeń na rzecz drugiej osoby. Może wydawać się to śmieszne, bo co może być ważniejsze od bycia z osobą, którą się kocha... A no właśnie może - poświęcenie i wiara w to, że relacja przetrwa nawet próbę czasu, a także miłość do samych siebie.
Maddy od zawsze miała problem z zaakceptowaniem samej siebie i nie przyjmowała do głowy myśli, że ktoś może ją pokochać bezwarunkowo. Jednak jest Noah - chłopak, który dla tej dziewczyny ponownie otworzył się na miłość i oddał się temu uczuciu całkowicie. Krok po kroku próbował podjąć walkę o to, żeby bohaterka pokochała sama siebie.
Jednak wewnętrzne demony Madison nie odpuściły. Nie rozumie, że ktoś mógł pokochać ją w ten sposób. Nawet terapia nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Strach sprawił, że okłamała chłopaka w bardzo ważnej sprawie. Zaufanie legło w gruzach. Obietnice zostały złamane. Oboje musieli podjąć trudną decyzję...
Koniec, bo za chwilę zdradzę za dużo 🤫
Cała historia została przedstawiona z perspektywy obojga bohaterów. Nie zabrakło dzięki temu przemyśleń obu stron, a uwierzcie - jest na nie mnóstwo miejsca. No i właśnie - te emocje skumulowane w każdym z osobna, a przede wszystkim te, które dotyczyły ich razem - ruszyły mnie niesamowicie. Tak, należę do osób wrażliwych, którym do łez nie potrzeba wiele, a tu otrzymałam tego czegoś aż nadto. Przyznaję się bez bicia, że mając swoje lata na karku, płakałam jak dziecko na scenach, na których pewnie wielu czytelników też potrzebowało (lub dopiero będzie) chusteczek. Nie spodziewałam się niczego innego, jeśli chodzi o fabułę, bo to dało się przewidzieć od pierwszych stron, ale moje łzy nie były przez to lżejsze.
Weronika w przepiękny sposób opisuje miłość młodych ludzi. Jest to delikatny, choć równie bolesny, romans. Nie ma tu miejsca na wulgarność - ponownie - ponieważ z tym samym kojarzę poprzedni tom. Jest to naprawdę przemyślana historia ludzi, którzy dopiero wchodzą w dorosłe życie, a to nie zawsze może być usłane różami.
Ta książka jest piękną lekcją, notabene nie tylko dla młodych ludzi. Uczy, że bez akceptacji siebie, bez doceniania własnych wartości, nigdy nie będziemy w stanie otworzyć się na prawdziwą miłość. Zawsze na przeszkodzie stanie to, czego sami nie będziemy w stanie w sobie zaakceptować. Za tym natomiast, nierozerwalnie, podążają szczerość i zaufanie - bez tych fundamentów miłość, która może wydawać się najpiękniejsza, stanie się tylko domkiem z kart, który legnie przy najmniejszym podmuchu.