„Pieczęć Ognia” jest pierwszym tomem trylogii Grim, a jednocześnie debiutem powieściowym Gesy Schwartz, za który została uhonorowana nagrodą dla najlepszego niemieckiego debiutu fantasy.
Akcja powieści dzieje się w Paryżu oraz w Ghrogonii, czyli świecie zamieszkiwanym przez istoty magiczne i rządzonym przez Gargulce (tak, dokładnie te kamienne stwory z fasad budynków – nie są one jednak tak martwe jak mogłoby się wydawać).
Z jednej strony mamy Grima – Gargulca, należącego do NPG, organizacji podobnej do policji, której zadaniem jest pilnowanie porządku i przestrzegania Kamiennego Kodeksu, będącego spisem zasad dla istot z Innoświata. Ludzie nie wiedzą o tej „drugiej stronie świata”, gdyż wieki wcześniej – tuż po tym, jak wybuchła wielka wojna między nimi a Gargulcami – rzucono na nich Czar Zapomnienia, powodujący, że nawet jeśli zobaczą Innostotę wydaje im się, iż było to jakieś zwierzątko albo coś innego, coś dla nich normalnego. A przynajmniej sytuacja wygląda tak w przypadku większości ludzi, gdyż są też na świecie nieliczne przypadki Hartydów, Widzących Możliwe, mimo wszystko będących w stanie zobaczyć ten drugi świat.
Z drugiej strony mamy natomiast Mię, która to jest właśnie Hartydą. Dziewczyna, z początku nieświadoma własnej odmienności, wplątuje się w pewną sprawę, mogącą mieć poważne konsekwencje dla wszystkich – i ludzi, i Innostot. Jej zadanie polega na strzeżeniu pergaminu z Pieczęcią Ognia, zawierającego pewną ważną tajemnicę, i chronieniu jej przed wpadnięciem w niepowołane ręce. Nietrudno się domyślić, że losy obojga bohaterów się przetną, ale jak i gdzie to się stanie, a także jakie będą tego skutki, nie zdradzę. :)
Krótko podsumowując: niemiecka autorka napisała książkę o Gargulcu z Włoch, której akcja dzieje się w Paryżu.
Narracja jest prowadzona w trzeciej osobie i ze zmiennego punktu widzenia – raz przedstawia historię Grima, a raz Mii. Osobiście bardziej podobały mi się fragmenty z Mią, ale nie z powodu tego, że była ona szczególnie niesamowita, ale dlatego, że Grim był taki arogancki. Jedne i drugie rozdziały czytało się zazwyczaj przyjemnie, jednak historii Grima zdarzało się mnie irytować. Gargulec ten był lekceważącym innych, skłóconym ze sobą osobnikiem – niby miał przyjaciół, ale jak dla mnie autorka wepchnęła mu ich w życie na siłę, gdyż w rzeczywistości przyjaźń taka jest bardzo mało prawdopodobna z prostego powodu – mało kto lubi, gdy źle się go traktuje, odpycha, popycha i odwarkuje, a Grim tak właśnie zachowuje się na zewnątrz. Wewnątrz natomiast… cóż, z racji trzecioosobowej narracji została ta jego strona dość okrojona, ale to, co widać, wskazywało, że wnętrze Grima jest ciekawsze – najpewniej, gdyby można wejść do głowy głównego bohatera na dłużej, a nie tylko na krótkie momenty, cała historia byłaby dużo ciekawsza. Albo też tylko się łudzę, a autorka nie udźwignęłaby tego tematu. Nie twierdzę jednocześnie, że Grim nic tylko warczał, ale właśnie owo warczenie i niezadowolenie z wszystkiego wybijało się szczególnie, raziło to zwłaszcza w relacjach z przyjaciółmi. Poza tym zauważyłam u niego, szczególnie na koniec, syndrom bohatera, który objawia się pewnością, że da sobie radę z każdym przeciwnikiem i uratuje zagrożonych. W dodatku ma skłonność do patetyzmu.
Akcja rozwija się powoli, pierwsze, powiedzmy, dwieście stron to wstęp, w którym nic konkretnego się nie dzieje, ale im dalej, tym zagęszczenie wydarzeń się zwiększa, a tym samym też czyta się szybciej i lepiej. Przez te czterysta pozostałych stron bohaterowie trochę podróżują, przemieszczają się do innych światów, poznają ludzi – i bardzo dobrze, problem jest jedynie taki, że owe postacie zlewały mi się, wszyscy byli do siebie tak podobni, że łatwo ich ze sobą pomylić. Wyraźnie widać, że autorka nie poświęciła im wiele uwagi – byli jedynie pionkami, które po wykonaniu zadania, spycha się na bok. Moim zdaniem nawet te drugoplanowe postacie powinny mieć w sobie chociaż trochę życia i charakteru (a nie tylko historię dopowiedzianą przez pisarkę).
Gesa Schwartz wykorzystała w „Pieczęci Ognia” elementy mitologii germańskiej, zwłaszcza nordyckiej – chociażby drzewo życia, Yggdrasil, krainę umarłych Nilfheim, nieco zmienione w swojej funkcji Norny, postać Hel, wilka Fernira czy węża Jormunganda. W każdym razie te elementy były istotne przez pewną chwilę –autorka ma w zwyczaju porzucać całkowicie nieużywane wątki, a potem nawet o nich nie wspominać. Niestety książka traci przez to tak jakby ciągłość, można by nawet odnieść wrażenie, że to posklejane osobne opowieści o dwójce bohaterów dążących do pewnego celu – oczywiście wydarzenia mają swoje konsekwencje, ale po dokładnym przyjrzeniu się, nie są one wystarczająco wyraźne.
„Pieczęć Ognia” ma nieco ponad sześćset stron – z jednej strony to za dużo, a z drugiej za mało. Za dużo, gdyż niektóre fragmenty były tu niepotrzebne i spokojnie można by je było obciąć, a książka by na tym jedynie skorzystała, a z drugiej strony za mało, gdyż brakowało większej ilości opisów konkretnych sytuacji i osób – wszystko zostało przedstawione dość powierzchownie i niekonkretnie, bez zagłębiania się w szczegóły, które nadałyby życia postaciom i realności wydarzeniom.
Po powyższych akapitach można by odnieść wrażenie, że „Pieczęć Ognia” zupełnie mi się nie podobała, ale to nieprawda, gdyż pomimo tych wszystkich wad, książka całkiem przypadła mi do gustu, a to za sprawą wykorzystania mitologii, pomysłów na fabułę, świat i bohaterów, a także zwrotów akcji, które jednak czasami były zbyt nieprawdopodobne, by w nie uwierzyć. Tak czy inaczej, nie jest to może arcydzieło, w którym wszystko jest idealne i na najwyższym poziomie, ale całkiem przyjemna książka, z którą miło można spędzić czas.