Gdy przeczytałem tę książkę po raz pierwszy, kilka lat temu, wydała mi się ona pickiem Cobenowych możliwości i w zasadzie opus magnum tego autora. Nagromadzenie emocji, sposób ich przedstawienia, to, w jaki sposób ukazano nam postacie, sama zagadka, stopniowe ujawnianie jej rozwiązania, końcowy twist, przesłanie - wszystko poruszało tak, że bardziej już chyba nie mogło. Trzymało za mordę. Do tego dodać należy ten charakterystyczny, lekko-przyjemnie-ironiczny styl i smaczki z Cobenowersum i już chyba lepiej być nie może.
A teraz przeczytałem ją po raz drugi...
Ej, czy tylko mi prawie od początku rzucały się w oczy jakieś takie problemy z powieściowym rytmem? Rzecz charakterystyczna: wiele, wiele rzeczy dzieje się tu nader szybko (sądowy werdykt, zniknięcie wiadomo kogo) by w końcówce okazało się, że najważniejsza sprawa (kto zabił) ujawnia się bardzo, bardzo późno. Tak, powtórzmy to, najpierw wszystko może nie zwala się na czytelnika, ale zostaje mu podane w naprawdę wczesnych partiach tekstu, by potem nagle, w samym finale, wskoczyło (tak, to właściwe słowo) ujawnienie kto zrobił to, co zrobił. Okej, mamy jakieś tam tropy wskazujące na sprawcę, ale... cóż, są to raczej tropki, i w ogóle nie wiem, czy liczba mnoga jest tu uzasadniona. W ogóle rola alkoholu i związanych z nim niebezpieczeństw jest chyba sednem tych zaburzeń rytmu w "Na gorącym uczynku", on, ha, jakoś tak "pojawia się i znika". Okej, co więc jest pośrodku książki, między wzmiankowanymi sekwencjami? Obserwacje socjologiczne (interesujące, jak często anglosascy autorzy nawiązują do kryzysu hipotecznego roku 2008 nie podając jednocześnie samej tej daty), informacje na temat postaci, ich wprowadzanie i wyprowadzanie oraz wzmiankowane już wewnątrzcobenowe crossovery (ciekawe, że o ile Hester pamiętałem z tamtego mojego poprzedniego spotkania z tym dziełkiem, o tyle udział Wina w tej historii jakoś tak wypadłem, czyżby to był efekt mojej, szczęściem już minionej, dziwnej niechęci do serii z Myronem Bolitarem?). Wszystko zrobione bardzo sprawnie i ciekawie, ale wciąż, podskórnie czułem, że z powieściowym rytmem coś jest tu mocno nie tak.
Do tego dochodzą zwyczajne dziury w logice tekstu. Na czele z tymi największymi chyba: jakim cudem dwaj nie najlepiej zarabiający faceci mogli sobie od tak pozwolić na dwoje najlepszych prawników w tym uniwersum? Albo - czy na serio tak łatwo byłoby mu to wszystko podrzucić? I co, nie zorientowałby się co ma w chałupie?
Bardzo mocno na plus natomiast atmosfera niepewności i takiego wyczekiwania na rozwój sytuacji w części środkowych partii powieści. Czujemy to jak cholera, pisarz autentycznie osiąga tu efekt "jakbym tam był", właśnie przez to czekanie. To jeden ze znaków rozpoznawczych Cobenowej prozy, tu naprawdę wyszło mu to jak rzadko kiedy.
Właśnie m.in. za to aż 8/10, i muszę powiedzieć, że to na serio może być jedna z najlepszych powieści nowoangielskiego mistrza.
PS: ciekawe jeszcze, że wtedy, podczas mojego pierwszego spotkania z tym tekstem, jakoś tak o wiele mocniej wybrzmiał mi motyw przeciążenia dzieciaków szkołą i oczekiwaniami, że dostaną się na prestiżową uczelnię. Teraz ten wątek wydał mi się o wiele mniej znaczący.