Dziennikarka ekonomiczna tygodnika 'Polityka' napisała książkę opisującą rzeczywistość ekonomiczną PRLu w latach 80. Rzecz jest reakcją na zyskujące obecnie popularność poglądy, że wtedy żyło się całkiem nieźle, mieliśmy sprawiedliwość społeczną, pełne zatrudnienie i równość dochodów. Autorka obala te mity, rozpuszczane przez ludzi, którzy albo tych czasów nie pamiętają, albo świadomie lub nieświadomie kłamią.
Gdy się to czyta, ma się wrażenie bycia w domu wariatów, to była zwariowana, księżycowa gospodarka z paru powodów, które zaraz objaśnię.
Po pierwsze prawie wszystkie ceny były ustalone centralnie, tak np. cena skupu żywca wieprzowego wynosiła 100 zł/kg, a cena wieprzowiny w sklepie – 50 zł/kg. Obie ceny zatwierdzone były przez Biuro Polityczne partii, czyli najwyższy organ władzy; obie miały znaczenie polityczne: pierwsza miała zadowolić chłopów, druga – robotników. A że ze zdrowym rozsądkiem nie miało to nic wspólnego, mało kogo obchodziło.
Po drugie obowiązywała reglamentacja, czyli system kartek, na mięso, na cukier, na benzynę i wiele innych artykułów. System ów dawał zatrudnienie masie ludzi: „Przy kolportażu kartek pracowało 200 tys. osób, kolejne 40 tys. zajmowało się ich rozliczaniem, a następne 6 tys. – kontrolami.” Mimo kartek wszystkiego brakowało, ale władza bała się jak ognia podniesienia cen, przewidując rewoltę społeczną.
Jak już wspomniałem, była to gospodarka niedoboru, brakowało wszystkiego, np. papieru toaletowego. Dlaczego? Bo zabrakło wsadu dewizowego do maszyn go produkujących, tłumacząc to na polski, zabrakło dolarów, żeby kupić części zamienne, dolarów komunistom nigdy nie starczało.
Ta sytuacja rodziła masę absurdów, chłopom na przykład opłacało się bardziej karmić świnie kaszą lub chlebem niż paszą (której zresztą brakowało), masowo to czyniono. Taksówkarzom przysługiwało 10 litrów benzyny dziennie, a cenę za przejazd ustalało państwo, więc „Bardziej się opłacało sprzedać benzynę na lewo, niż użerać się z pasażerami.” więc złapanie taksówki graniczyło z cudem.
Dalej, prawie wszyscy łamali prawo, kwitł przemyt, chłopi masowo na lewo sprzedawali mięso, na czarno handlowano benzyną, wynoszono wyroby z zakładów pracy, każdy kombinował jak mógł, kto żył legalnie i przestrzegał przepisów, uchodził za ostatniego frajera. Ta pogarda dla prawa i uczynienie cnoty z jego łamania przypomina postawę z czasu wojny opisaną przez Wykę w „Życiu na niby”. Pod tym względem realny socjalizm niewiele się różnił od okupacji hitlerowskiej. Skutki tej degrengolady moralnej ponosimy do dziś.
Czytałem to wszystko i miałem wrażenie obcowania z jakąś nienormalną, obcą rzeczywistością, a przecież pamiętam te czasy, czasy ciągłej walki o produkty, codziennego upokorzenia, nocnych komitetów kolejkowych, może ten koszmar podświadomie człek wypiera, ale książka Solskiej sprawia, że się do niego wraca.
O wielu rzeczach Solska nie pisze, np. o przywilejach dla wybranych: działaczy partyjnych, milicji, wojska, ubecji. Wspomina, że komuniści nie oddali władzy, tylko od niej uciekli, bo wiedzieli, że gospodarka zbankrutowała, chętnie bym się więcej dowiedział o owym bankructwie, niewiele też pisze o uwłaszczaniu nomenklatury pod koniec lat 80.
Ale to ważna książka dla ludzi niepamiętających tych czasów, przypomina i ostrzega.