Szczerze mówiąc, nie wiem od czego w przypadku tej książki zacząć. Nie ma się jednak co dziwić, gdy w grę wchodzi gadająca lodówka, horda goblinów, parę magicznych mieczy, Wielka Niebiańska Krowa oraz sterta umów i faktur VAT do skserowania i uporządkowania na wczoraj. A także hurtowe ilości budyniu. Paul Carpenter został przez swoich rodziców sprzedany na dożywotnie zatrudnienie firmie J. W. Wells i musi się użerać z takimi cudami na co dzień. Co jakiś czas też umiera. W tej książce ze trzy razy. A może cztery? Z pewnością nie prowadzi życia (śmierci) typowego, szarego urzędasa.
„Ziemia, powietrze, ogień i… budyń” to trzecia część opowieści o Paulu Carpenterze i dziwacznej firmie J. W. Wells (po „Śniło ci się” i „Przenośne drzwi”). Na szczęście zawiera tyle objaśnień, by ktoś, kto wcześniejszych książek nie czytał, nie pogubił się. A pogubić się łatwo, gdyż z początku wydaje się, że powieść właściwie nie ma fabuły, a jedynie kolejne absurdalne i nienormalne sytuacje. Jeśli ktoś się jeszcze nie zorientował, to ostrzegam, że zabierając się za tę książkę należy odłożyć zdrowy rozsądek na bok. Na szczęście stopniowo wszystkie dziwaczne elementy łączą się w jedną, zaplanowaną całość.
Paul Carpenter jest „naszym ulubionym bohaterem fantastycznym nr 38” – to leniwa ciamajda o poczuciu własnej wartości poniżej zera. Jest niedoceniany, nieszczęśliwie zakochany i prześladuje go pech. Mimo to ostatecznie na jego barkach spocznie obowiązek uratowania świata, naprawienia czasoprzestrzeni i zdobycia miłości swojego życia. Znajomy to typ i od początku wiadomo, że zapewni nam dużo dobrej rozrywki, bo wszyscy w promieniu 5 kilometrów od Paula będą albo mieli do niego jakąś sprawę, albo będą chcieli go zabić, albo go wykorzystać (nie licząc się z ewentualną śmiercią).
Największym problemem książki jest przegadanie. Mniej więcej do połowy czyta się ją dobrze, później jednak zaczynają się przydługie dialogi. Dialogi irytujące, bo albo streszczające to, co już się wydarzyło, albo tłumaczące poprzez nietłumaczenie. Postaci rozmawiają ze sobą na zasadzie „Nie mogę ci powiedzieć o co chodzi, musisz mi zaufać, robiąc to i to. Nie, nie zdradzę ci moich zamiarów, więc rozmawiajmy przez następne 8 stron dookoła tematu”. Później zaś autor zawija fabułę w najbardziej pokręcony precel, a czas i przestrzeń tracą resztki jakiegokolwiek znaczenia w obliczu planu Paula, dlatego zaczynają się kolejne niekończące się rozmowy, tłumaczące o co tu właściwie chodzi. Niestety, jest to trochę męczące i pod koniec zniechęciło mnie do lektury. Książce przydałoby się skrócenie o jakieś 100 stron.
Zamarudzę też nad okładką. Wcześniejsze książki miały okładki zaprojektowane przez Paula Kidby’ego. Kidby tworzył ilustracje do książek Pratchetta i jego prace są tak charakterystyczne, że nie da się ich z niczym pomylić. Natomiast „Ziemia…” ma z jakiegoś powodu inną okładkę, która jest… no cóż. Jest. Spełnia funkcję ochronną, wiąże blok książki i w ogóle. Zresztą widać ją na załączonym obrazku.
Toma Holta porównałabym – jeśli chodzi o poczucie humoru – do Terry’ego Pratchetta. W ogóle często trafiam na nazwisko przy okazji książek Holta, choć moim zdaniem do mistrza wciąż wiele mu brakuje. Ogólnie jest zabawnie i zaskakująco, chwilami jednak drażni przegadanie. Jeśli masz ochotę na sporą dawkę absurdu, humoru i zakręcenia – możesz spróbować. A może akurat tobie budyń zasmakuje bardziej niż mi?