Biorąc do ręki „Ziemię, powietrze, ogień i... budyń”, trzeci tom przygód Paula, zastanawiałam się, jak jeszcze można udręczyć bohatera, który w rzeczywistym świecie sobie nie radzi, a w biurowej, pełnej intryg, rzeczywistości firmy J.W. Wells & Co. gubi się całkowicie. No i teraz już wiem. Można mianowicie skazać go na los nieświadomego swej roli Wybrańca, po omacku toczącego walkę o Właściwy Kształt Historii. A jest to walka jedyna w swoim rodzaju, bo Tom Holt bawiąc się konwencją, skleja oderwane skojarzenia, elementy mitów i pop-naukowe memy w pokrętną, absurdalną – a jednak w pełni logiczną – konstrukcję. W akcji biorą udział bogowie, gadające lodówki, magiczne miecze i ich drugie połówki, Wielka Niebiańska Krowa, gobliny i spiskujący kanadyjscy bankierzy. I jeden nawiedzony naukowiec, specjalista od paradoksów i anomalii czasoprzestrzennych, wynalazca niezwykle praktycznego (i dochodowego!) rozwiązania: przenośnego miejsca parkingowego.
Analizując książkę, wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że wszystkie wymienione wyżej elementy (i wiele innych) udało się tak bezboleśnie połączyć. Nie wszystkie pełnią kluczową rolę w powieści, zadaniem niektórych jest wywołanie u czytelnika zawrotu głowy, oszołomienie go tak, aby łatwiej zaakceptował absurdalny ciąg skojarzeń autora, uśmiechnął i zagłębił się wraz z Paulem w meandrach opowieści, towarzyszył mu w jego rzadko odnoszonych sukcesach i dużo częstszych porażkach, brał udział w rozważaniach na temat istot, które ze swej natury mogą przenikać granice żywiołów, zgadzał się z wynikiem głębokich przemyśleń, że – owszem – syreny są istotami powietrza i wody i zaraz potem był sprowadzany do parteru informacją, że żaby również. A cała ta zwariowana karuzela wydarzeń zaczyna się od awansu Paula na stanowisko asystenta czarnoksiężnika (podwyżka i uwaga! aż tydzień urlopu) oraz, podejrzanej z definicji, propozycji zakumplowania się z przełożonym – nowym członkiem zarządu firmy.
Jeśli o skojarzeniach mowa, Tom Holt nie tylko zręcznie wplata je w fabułę, ale potrafi prowadzić narrację w sposób wywołujący u czytelnika lawinę własnych nawiązań i dygresji. Pierwsza scena powieści, opisująca pojedynek rozgrywany według bardzo specyficznych reguł, udostępniona przez wydawcę we fragmencie, powinna być moim zdaniem lekturą obowiązkową dla wszystkich miłośników procedur i regulaminów, aby im łopatologicznie wyłożyć, do jakich absurdów może prowadzić ciągłe doprecyzowywanie i uszczegóławianie procedur. W tej łatwości „dopasowywania się” tekstu do czytelnika niemałe znaczenie ma język powieści: lekki i potoczysty, z naturalnymi dialogami, pełen oryginalnych porównań i przewrotnych stwierdzeń, które aż proszą się o wynotowywanie: „Teoretycznie rządy są od tego, aby wspierać naukę i nagradzać osiągnięcia, bo cóż innego mogłoby uzasadniać ich istnienie?” (s. 263) czy też: „Dla księgowego śmierć to forma ewolucji” (s. 242). Nie sposób nie pochwalić Tomasza Wilusza za tłumaczenie – efekt końcowy przekładu lokuje go bardzo wysoko na mojej prywatnej liście rankingowej.
Przy lekturze pierwszych dwóch tomów przygód Paula miałam bardzo delikatne skojarzenia z „Kubusiem Puchatkiem” A.A. Milne’a. Konstrukcja postaci głównego bohatera powieści Toma Holta wydawała mi się tożsama ze sposobem, w jaki Milne skonstruował postać Prosiaczka. Skojarzenie było jednak na tyle wątłe, że uznałam je za wynik wciąż żywej prywatnej fascynacji dziecięcą lekturą i odłożyłam temat ad acta. Tymczasem w trzeciej odsłonie przygód Paula odnalazłam potwierdzenie wcześniejszych domysłów – cały cykl przesiąknięty jest puchatkowym klimatem: od kryptocytatów we wcześniejszych tomach i podanych teraz wprost tropów („żądny miodu hefalump” – s. 68), aż do samej postaci bohatera, współczesnego Prosiaczka, trochę nieudacznika, tęskniącego za powodzeniem w towarzystwie, ale zbyt nieśmiałego, by się odważyć na odegranie pierwszoplanowej roli, nie akceptującego swojej powierzchowności i w niej widzącego źródło życiowych porażek. Paul nie szuka przygód, to przygody znajdują jego. Paul działa jedynie wtedy, gdy nie ma absolutnie innego wyjścia. A ponieważ kieruje się uczciwością i lojalnością wobec przyjaciół, wygrywa. Tom Holt mówi starszym czytelnikom to samo, co Milne przekazuje dzieciom – kierowanie się Zasadami popłaca.
Nawiązań literackich (i nie tylko) jest w książce więcej, przyjemność ich odnalezienia pozostawiam czytelnikom, a w tym miejscu chcę zwrócić uwagę na pewien zabieg konstrukcyjny, jakim posłużył się autor. Wprowadził do powieści swoje alter ego – Kreatora i Sprawcę – na którego barki zrzucił odpowiedzialność za fabułę i końcowe udzielenie wyjaśnień Paulowi (i czytelnikom). Wyjaśnień, łączących wszystkie wątki tej historii w całość (choć nieznośnie zagmatwaną). Wbrew pozorom takie metafikcyjne ułatwienie życia sobie i czytelnikom bardzo do przypadków Paula w J.W. Wells & Co. pasuje (w końcu Paulowi należy się wytłumaczenie, dlaczego Autor wykreował jego postać w taki, a nie inny sposób), tym bardziej, że na koniec Twórca porusza dość istotny problem wszystkich autorów: historia się kończy, co zrobić z bohaterem, który nie dał się uśmiercić wbrew wysiłkom wszystkich książkowych postaci? Porzucić go bez słowa i pozwolić czytelnikom spekulować na temat „ciągu dalszego”? A może nagrodzić happy-endem (w końcu coś się bohaterowi za ciągłe poniewieranie należy)? Wprawdzie autor mógłby skorzystać z hmm... rozwiązania ostatecznego, ale to tylko teoretyczna możliwość, nie do zastosowania wobec nadzwyczaj żywotnych postaci. Cóż, nie zamierzam ujawniać, jak Twórca wybrnął z tej sytuacji – zdradzę tylko, że usłyszał od Paula parę uwag na swój temat.
„Ziemia, powietrze, ogień i... budyń” jest powieścią humorystyczną, żonglującą absurdalnymi skojarzeniami, zarówno obyczajowymi, jak i naukowymi, a raczej pop-naukowymi – pokazującymi, jak w ogólnej świadomości funkcjonują niektóre naukowe teorie. Powiedzieć, że autor wykorzystuje w książce np. teorię chaosu, to stanowczo za wiele; jednak zdanie, że autor podśmiewa się ze sposobu, w jaki powszechnie jest postrzegana, już nie jest stwierdzeniem na wyrost. Aby zmienić tor lotu komety nie ma co namawiać motyla z Hongkongu do szybszego machania skrzydełkami (ta sztuczka działa jedynie w odniesieniu do kształtowania pogody), trzeba do sprawy podejść naukowo: policzyć anioły na czubku szpilki i precyzyjnie (czubkiem długopisu) przesunąć jedną kulkę na drucie liczydeł wymiarowych. Jeśli zaakceptuje się takie spojrzenie na naukę w szalonym ciągu skojarzeń autora, nic już nie stanie na przeszkodzie, by cieszyć się lekturą.
Recenzja ukazała się 2011-09-21 na portalu katedra.nast.pl