Ta powieść to istny kociokwik. Wymaga pełnego skupienia albowiem główny bohater przeobraża się psychicznie i fizycznie, zmienia się jego imię i nazwisko, ciągoty i umiejętności, wiedza i lodówka. Przemieszcza się w światach dusznych (takich jak sejfy, lochy czy archiwa), bezdusznych (świat prostopadły z budyniu powstały), czy zadusznych (czyli zaświatach). Żyje, nie żyje i nie wiadomo czy przeżyje choć jest nieśmiertelny, by zginąć i stać się śmiertelnym. Podróżuje w czasie, przestrzeni tej realnej (a w niej to głównie piechty, choć czasem budyniem, rzadziej taksówką, a niekiedy próbką latającego dywanu) jak i tej dodanej i budyniem poprzekładanej. Jeśli będziesz czytał szybko to jesteś zgubiony i to chyba nawet bardziej niż on.
Na dokładkę to miało być zabawne i rozrywkowe. Tyle tylko, że jak jesteś skupiony na rozplątywaniu włosów zmieszanych ze spaghetti z sosem pomidorowym, to nawet nie powiem całkiem zabawne porównania i żarty autora tylko irytują. Są fragmenty gdzie to się zazębia i rzeczywiście jest dobrze i śmiesznie, ale to niestety dość rzadkie wyjątki. Ponadto autor tak pokręcił, pogmatwał, poplątał i zamieszał w fabule, że w końcu sam się zaczął gubić i mylić, a to jeszcze dodatkowo utrudniło odbiór.
A wszystko to, bo kilku kanadyjskim bankierom zamarzyła się władza nad światem. Jeszcze mógłbym uwierzyć w szwajcarskich ale kanadyjscy?
Jak to zwykle ja musiałem oczywiście zacząć od t...