Tym razem naraziło mi się Wydawnictwo Dolnośląskie, to samo, które odkryło Marka Krajewskiego. Naprawdę, już nie macie czego wydawać?! Może przeszukajcie maile z nadesłanymi propozycjami, a nuż znajdzie się tam perełka w rodzaju „Żadnych bogów, żadnych panów” Stanisława Dziedzica (Nagroda Wielkiego Kalibru 2022), który prawdopodobnie i wam również złożył propozycję, skoro bezskutecznie wysłał tekst do pięćdziesięciu wydawnictw. Jeśli wam akurat nie wysłał – to przepraszam, macie pecha.
Rozumiem, że dla wydawnictwa może być ważna promocja regionu, ale czy nie lepiej by było zaproponować autorowi tej książki, aby napisał przewodnik po Dolnym Śląsku, a nie wydawać słabiznę, która udaje kryminał? A jeżeli już uparliście się, żeby firmować tę amatorszczyznę, to trzeba było się chociaż trochę przyłożyć do redakcji. Jak czytam w co trzecim akapicie „mi się podoba” na początku zdania, albo „dokładnie” w znaczeniu właśnie, to dostaję drgawek. Ja wiem, że za dziesięć lat Rada Języka Polskiego uzna, że to poprawne, ale dzisiaj serce mi się kraje, gdy widzę, że za kształtowanie poprawnych wzorców językowych w literaturze odpowiadają ignoranci.
„Schronisko, które przestało istnieć” napisane jest szkolnym, nieporadnym językiem, a przegadane dialogi szeleszczą papierem. Przykład: „- Cześć – zawołał do ojca (…) - Cześć synu. Co tam? To ja się pytam „co tam” (…) - Słyszałeś coś na ten temat? - Tak, słyszałem (…) To długa historia. – Czyżbyś miał z nią coś wspólnego? Zamieniam się w słuch (…) – Nie. To ja zamieniam się w słuch, bo chyba najpierw ty musisz mi o czymś powiedzieć. – Ja? – Nie owijaj w bawełnę, proszę. (…) I tak domyślam się prawdy. (…) Udajesz, czy naprawdę nie wiesz, o co pytam.” Dla płynności pominęłam wtrącenia narracyjne. Dodam, że czytelnik już od dawna wie, o co chodzi.
Połowa rozmów w tej książce (tym razem to nie hiperbola) jest właśnie w taki sposób prowadzona. Gadka-szmatka o niczym, zapychacze, które nadają się tylko do kosza.
Jako kryminał ta książka również się nie sprawdza. Suspensu i dramaturgii nie ma w niej za grosz. Gortych prowadzi czytelnika jak po sznurku, opisując po kolei poczynania przestępcy, zapewne z przekonaniem, że jego tożsamość udało mu się dobrze ukryć. Niestety (tu widać kolejną nieporadność), jest tylko jeden czarny charakter w odpowiednim wieku w tej powieści, więc naprawdę, tylko ktoś, kto nigdy nie przeczytał wcześniej żadnego kryminału i nie potrafi dodawać w zakresie setki, nie domyśliłby się, kto stoi za zbrodniami.
Jakby tego było mało, autor wrzucił nam jeszcze historię „romantyczną”. Pomijam, że dziewczyna zwraca się do ukochanego per „kolego”, bo mamy inne smaczki: „Spojrzała mu w oczy i przeszedł ją dreszcz podniecenia (…) drugą [rękę] wsunęła mu pod koszulę, lubieżnie wodząc nią po jego rozgrzanej klatce piersiowej”. A zaraz po tej lubieżności: „stanęła na palcach i nieśmiało pocałowała go w ucho”. To była w końcu lubieżna czy nieśmiała, bo jedno drugie wyklucza. Tak czy inaczej naszego dzielnego bohatera „zagarnęła fala pożądania i błyskawicznie rozlała się po całym ciele”. Całe szczęście autor miał na tyle rozumu w głowie, że na tym poprzestał. Opisów dalszych lubieżności mogłabym nie przeżyć.
Bohaterowie tej książki są infantylni, niewiarygodni, schematyczni, płascy. To są postaci z komiksu, nie prawdziwi ludzie. Autor jest na tyle młody (z tego na szczęście łatwo się wyleczyć, ale zajmuje to trochę czasu), więc nic dziwnego, że nie odróżnia lubieżności od nieśmiałości, nie wie, jak zachowują się dorośli ludzie w pewnych sytuacjach. Ale czy naprawdę musi informować cały świat o swojej naiwności, pisząc powieść?
Gdyby jeszcze wam było mało, to mamy tu również opowieść o ukrytym skarbie, który przez wszystkie powojenne lata tylko czekał na to, aż pojawi się w górach młody dentysta (taki zawód wykonuje główny bohater; no już chyba bardziej nieatrakcyjnego zajęcia nie można mu było wymyślić) i odkryje tajemnicę, nad którą głowiło się tylu ludzi.
„Schronisko, które przestało istnieć” to książka z misją. I tylko za wykonanie tej misji wystawiam Sławkowi Gortychowi ocenę dopuszczającą. Autor chciał ukazać pogmatwane losy Dolnego Śląska, a szczególnie okolic Karkonoszy po drugiej wojnie światowej, i to akurat najlepiej mu się udało. Ponieważ bardzo się interesuję historią tego niezwykłego regionu, czytałam te wszystkie przewodnikowe wstawki z wielką ciekawością. Mówiąc szczerze, tylko dla tego wątku doczytałam tę książkę do końca. Gdyby jednak nie osobiste zainteresowania, podejrzewam, że nie dałabym rady. Autor nie ogranicza się do faktów niezbędnych dla przebiegu fabuły i intrygi, ale pozwala bohaterom na dywagowanie od Sasa do Lasa, jakby musiał upchnąć wszystko, co wie na ten temat. Nie tak się pisze kryminały.
Chętnie przeczytałabym przewodnik po Dolnym Śląsku napisany przez Sławka Gortycha. Jednak na następny „kryminał” na pewno się nie skuszę.