Pewnie większość z was pamięta przepiękny wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w interpretacji Marka Grechuty. Podczas lektury „Czasu starego Boga” Barry’ego, wciąż słyszałam w głowie tę melodię, wciąż nuciłam słowa… Więc tak, ocalajmy i ocalejmy od zapomnienia.
„Czas starego Boga” to nie literacki fast food. Mimo skromnej objętości nie da się tej książki połknąć na raz i odhaczoną odstawić na półkę. Nie da się nią zasycić szybko i na chwilkę. To jedna z tych, która musi w czytelniku dojrzewać, wywołując przy tym skurcze żołądka. To proza twarda, włóknista, nie pozbawiona jednak, wypełnionych miękkością luk i szczelin, które dodają jej ekstra porcję ciężkości. Taka, do której nijak nie da się przykleić krzykliwych, wyrażających skrajny zachwyt przymiotników. Bo jak napisać, że piękna skoro tyle w niej brzydoty?
A jednak zachwyca. A jednak jest piękna. Nostalgią, smutkiem.
Przenikając powoli w świat głównego bohatera, nie wiedziałam początkowo którą drogą za nim podążać. Skupić się na dopadającej go starości? Nie takiej, która spada na człowieka znienacka lecz tej oswojonej, która z dnia na dzień staje się coraz głośniejsza, dokuczliwsza. Obserwować przy tym jak starszy jegomość stara się funkcjonować w resztce czasu, z pełną świadomością tego, co ten zdążył mu już odebrać. A może zagłębić się w tę warstwę, w której upomina się o niego, emerytowanego policjanta, przeszłość, pod postacią nierozwiązanej sprawy, w której pojawiły się nowe, niepokojące tropy? Piętrzące się wspomnienia, dygresje, potworna tęsknota i zacierająca granice mglista demencja, nie pozostawiły jednak złudzeń. Nie mamy u Barry’ego do czynienia z prostą fabułą, która poprowadzi nas po sznurku przez życie bohatera ku rozwiązaniu zagadki. Nie, tu nie ma łatwych odpowiedzi. Będziemy więc chwytać się kolejnych impresji, skrawków przeróżnych historii, by w końcu z porozrzucanych szczątków mozolnie złożyć obraz – nie pełny, ale bogaty w wystarczającą ilość szczegółów – który pomoże nam zrozumieć kim tak naprawdę jest Tom Kettle i co go w życiu spotkało. I nijak nie jesteśmy na to gotowi.
Bo Tom to bohater hiobowy. Składający się z blizn, napiętnowany i straumatyzowany, kurczowo wczepiony w chwile minionego szczęścia. Człowiek, życie którego skończyło się już wielokrotnie, ale trwa mimo wszystko – z minuty na minutę kruchszy i coraz bardziej zmęczony. Pozbawiony nadziei, dosłowny w swoim zagubieniu i pogrążony w gorączce trawiącej jego poszarpaną duszę. Jedyne co ma to nic, czeka na nic i nawet się z tym niczym polubił. Dla demonów przeszłości to jednak wciąż za mało, one z nim nie skończyły. Jego historia musi zostać opowiedziana, chociaż on sam nie opowie jej nikomu.
Sebastian Barry potrafi zachwycająco oprowadzać czytelnika po tym, co z gruntu złe, ohydne i plugawe. Nie wywleka tego na wierzch, nie epatuje dosadnością by wstrząsać czytelnikiem po linii najmniejszego oporu. Gdy trzeba potrafi jednak pisać wprost. W momencie więc, gdy jedna warstwa powieści zdaje się nam umykać, rozmazywać się, druga, nie pozostawia złudzeń ani miejsca na domysły. Chodzi tu o niechlubny okres w dziejach *Irlandii, który chociaż rozliczany, nigdy do końca rozliczony nie zostanie. Wpisuje się bowiem w niego krzywda bezbronnych, tych o których nie miał się kto w porę upomnieć. I chociaż Barry nie moralizuje, to nie da się nie wychwycić przemawiającej przez jego bohatera goryczy i bezradności. Bo winni tak samo są ci, którzy zgotowali dzieciom piekło, jak ci, którzy wiedzieli o jego istnieniu i nie zrobili nic. Bo tak było dla nich wygodniej.
Czytając zachwycajcie się słowem. Wsłuchajcie się w nieśpieszny rytm. To jedna z tych powieści, do której wraca się dla jej literackich walorów. Dla kształtnych opisów, celnych zdań i przenikliwych spostrzeżeń, które paraliżują nas falą niespodziewanych emocji. Można ją otworzyć na dowolnej stronie i czytać fragmentami. Wracać na wyrywki, mnożyć cytaty. Chwała w tym miejscu za pełne wrażliwości tłumaczenie Agi Zano, która pieczołowicie oddała kunszt i delikatność konstrukcji każdej pojedynczej metafory, każdego porównania.
Książka przejmująco bolesna, czuła i wielowymiarowa. Dowód na nieustającą wielkość literatury. Urzeka, uporczywie porusza i gdy zamieszka gdzieś na dnie serca, to pozostanie tam już na zawsze.
*Irlandia była krajem, w którym Kościół katolicki miał monopol na organizowanie życia społecznego do czasu aż nastąpił kryzys zaufania do tej instytucji. Stało się tak w momencie, gdy ujawniono skalę pedofilii (chociażby to co opisuje Barry, a nie jest tego wiele, powoduje skręt żołądka) i całego wachlarza innych nadużyć. Okazuje się, że kościół, który straszył zdziczeniem, sam stał się symbolem moralnego upadku. To ważna lekcja, którą powinniśmy odrobić wszyscy. Bo po jedenaste: nie bądź obojętny. Na zło, bez względu na to czy ubrane jest w łachmany, garnitur czy sutannę.
[współpraca barterowa]