Cóż, jeśli spojrzeć na moją domową bibliotekę, od dłuższego czasu można znaleźć w niej sześć książek Dana Simmonsa. Sześć i każda nieruszona, przy czym dwie ciągle w oryginalnej folii. Tak było do ubiegłego tygodnia. Skąd aż tyle książek zupełnie nieznanego mi w formie pisarza? Nie wiem, teorii mógłbym stworzyć mnóstwo – opinie, świetne okładki czy chociażby serial, który powstał na podstawie książki „Terror”. Aaa, i przecież jeszcze cykl Hyperion, który kompletowałem przez niemal dwa lata bo poszczególne tomy migiem znikały ze sklepowych półek. Jak dotąd Dan Simmons był dla mnie tylko zdobyczą. Wszyscy pragnęli, reklamowali, to może jednak warto.
Na pierwsze, nasze, bezpośrednie spotkanie wybrałem „Pieśń bogini Kali”. Z jednej strony ostrożnie, bo książka średnich rozmiarów względem ilości tekstu, a po drugie wiedziałem gdzie ją ustawić na półce, by idealnie pasowała do pozostałych, już przeczytanych. To trochę jak hazard, kupować masowo książki nieznanego w słowie autora. Doskonale wiedziałem jak wysoko zagrałem i nie ukrywam, bałem się, że po kilku rozdziałach mogę być zawiedziony, a mój dotychczasowy szał zakupów pozostanie jedynie kolejnym rozczarowaniem.
Pierwszy rozdział przyniósł ulgę. Póki co nic nie zgrzytało, wręcz przeciwnie, szybko wślizgnąłem się jako obserwator i chłonąłem kolejne wydarzenia. Ze strony na stronę czułem się coraz pewniej i czułem jak opuszcza mnie strach. Nie, nie, nie. Obrazy jakie pojawiały się w mojej głowie nadal powodowały niepokój, ale odnosiły się czysto do dawkowanej przez autora historii a nie do rozważań na temat słuszności zakupu książek. To już nie miało znaczenia.
Cieszę się jeszcze z jednego faktu, bo przecież nie ma to jak rozpocząć przygodę z autorem od jego debiutanckiej powieści. Taki mały łyk z nadzieją, że jeśli tu jest dobrze, to co dopiero w kolejnych książkach, a jak nie... Takie też podrzucałem sobie koło ratunkowe na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Że to początek pisarskiej drogi, że musiał się doszlifować itd. W tym przypadku, zupełnie niepotrzebnie, bo jak już wspomniałem, od pierwszych zdań przypadliśmy sobie do gustu.
O fabule, nie, o klimacie słów kilka, bo zalążek fabuły można sobie przeczytać wprost z opisu książki. Kalkuta – miasto w Indiach i jednocześnie główne miejsce wydarzeń, w które autor wplata swoich bohaterów. To nie będzie wycieczka po najjaśniejszych miejscach miasta. To opowieść, która ocieka brudnymi uliczkami, natarczywymi zaczepkami ulicznych handlowców, żebrzącymi dziećmi jak i okolicznymi bezdomnymi. To wędrówka po ciemnym obliczu jakkolwiek rozwiniętej cywilizacji, w której zagraniczne pieniądze otwierają wszystkie drzwi, poza jednymi. Do pradawnego kultu, którego walutą stanowi krew i dusza.
Świetne spotkanie, a przedstawiona historia ciągle dudni echem w mojej głowie. Zawiodłem się na zakończeniu, bo czytając układałem sobie zupełnie inny jego obraz, ale cóż, ten również za moment został rozwiany. Wszystko zostało wyjaśnione i choć nie odkrywa Atlantydy, to jednak pokazuje podejście do tematu jakim kierował się autor.
„Pieśń bogini Kali” to ciekawa opowieść, bogata w zwroty akcji i przede wszystkim brudna. Miejscami bezwzględna, upiorna ale to i tak nic. Mam wrażenie, że ten przedstawiony obraz Kalkuty wraz z jej tajemnicami, tą właśnie ciemną stroną jest idealnym punktem centralnym. I choćby na tle tego obrazu umieścić małpę żonglującą piłeczkami, nadal wyglądałby obskurnie i przerażająco.