Zdziwiło mnie przede wszystkim to, że znalazłam w treści nic namacalnego o życiu uwikłanych dramat ludzi. Zatem jacy są bohaterowie na co dzień, pod względem emocjonalnym i podczas wykonywaniu trudnej pracy: on jako neurochirurg, ona związana z NASA, uniwersytecka doktorantka. Nie ma opisywania emocji, a jedynie granie na emocjach czytelnika przez wyciąganie coraz to bardziej idiotycznych elementów do celów rozprawy w sądzie. Poddawane sędziemu kryteria przemawiające za odłączeniem pacjentki łatwo obalić i tu widzę pójście przez autorkę po najmniejszej linii oporu. Owszem, mam świadomość,że każdy stan w USA ma odrębne prawa, coś nie jest w systemie rozpatrywane szczegółowo, ale pewne kwestie są tu irracjonalne. Coraz to nowi świadkowie powoływani przez jedną ze stron, aby tylko odłączyć kobietę od maszyn podtrzymujących przy życiu. Najpierw jest jedno oświadczenie woli, w którym dziewczyna po uzyskaniu pełnoletności podejmuje decyzję o nie podtrzymywaniu jej sztucznie w razie wypadku. Dzieje się tak pod wpływem przeżyć jakich doświadczała, gdy umierała latami na nowotwór jej matka. Jednakże po wyjściu za mąż nie informuje o tym męża. Czyżby zapomniała o tak ważnej dla niej kwestii, gdy wciąż z bliskimi roztrząsała je i nawet mąż miał świadomość jej woli? Jakby tego było mało, w trakcie śledztwa nagle okazuje się, iż kilka lat później znów spisała u prawnika akt ostatniej woli w razie nieprzewidzianych konsekwencji podróży kosmicznej i powierzyła wykonanie ówczesnemu partnerowi. Serio?! Toż byli takim przecudownym, rozumiejącym się małżeństwem, a mężczyzna jej życia nic nie wiedział o tak istotnych decyzjach? Jedno przeczy drugiemu.
Dalej dzieją się jeszcze lepsze dziwi. Tak oto dochodzi do momentu, gdy dramatyczne wydarzenia zostają podkręcone, mąż na sali rozpraw traci przytomność, ma zawał, niby nie groźny, ale konieczne jest zastosowanie bajpasów. Podczas zabiegu Matt niejako łączy się z zaświatami i ma kontakt z żoną i ich nienarodzonym jeszcze dzieckiem. Trochę fantasy w dramacie? Oczywiście na skutek tej sytuacji matka Matta rezygnuje z bycia stroną w procesie, gdyż dociera do niej, że to może zabić jej syna. Ot, nagle spływa na nią to olśnienie, jednak nie ma tu pogłębionych refleksji, z żadnej ze stron. W tym momencie trudno się zorientować na jakiej podstawie proces nadal trwa, skoro jedna ze stron zaniechała dochodzenia praw. Taaak, zapomniałam, że został jeszcze kochanek sprzed lat, który rości sobie prawo wykonania egzekucji na mocy powierzonej mu wówczas pisemnej woli. No na prawdę, zaczyna być to zdumiewające i śmieszne jednocześnie.
I doprawdy, choć przez cały czas starałam się zrozumieć pobudki matki Matta, nie wyszło mi to. Jak kobieta, z zawodu położna, mogła tak obstawać przy wypełnieniu ostatniej woli swojej synowej, gdy dowiedziała się,że ta mimo śmierci pnia mózgu jest w ciąży? Elle już nie żyła i tego nikt nie podważał, a tym bardziej jej mąż, znany neurochirurg, który zamierzał odłączyć ją od aparatury, gdy tylko parametry po operacji ustabilizują się i bezie można kategorycznie stwierdzić w jakim stanie jest kobieta. Jednak, gdy dowiaduje się, że jego żona jest w 10 tygodniu ciąży nie zamierza pozwolić komukolwiek na podjęcie ostatecznej decyzji.
Jedyną świadomie myślącą tu osobą jest, o dziwo, przezywający największy życiowy dramat sam Matt Beaulieu. Nie chce w nieskończoność zatrzymywać żony na tym świecie, wolałby nie musieć trzymać jej podłączonej do maszyny, ale chodzi przecież o dziecko, o to o co Elle walczyła zaciekle pomimo poronień, urodzenia martwego syna i choroby autoimmunologicznej. A jednak tylko do Matta ta informacja dociera w pełni, bo każdy z bliskich jedyne czego pragnie to odłączenia. Wygląda jakby nie mieli uczuć, działają niczym urzędnicy starający się wypełnić to co im na kartce napisano.
Elle wyraziła swoją wolę na długo przed owymi zdarzeniami, nie uwzględniła w nich również możliwości, w której ostatecznie się znalazła, a to już podlega zanegowaniu spisanej woli. Dla mnie to było jasne i oczywiste, dlatego po przeczytaniu setnej strony treść traci dla mnie sens. W dodatku domyślam się dalszego przebiegu fabuły i olśniewającego happyendu.
Wszystkie te elementy miały zapewne wpływać na fabułę tak, by wydobyć z niej więcej dramatyzmu, a w konsekwencji stworzyły śmieszny obraz. Człowiek nawet podczas czytania najbardziej dramatycznych scen w książkach nie wyłącza myślenia (albo z moim mózgiem coś dziwnego się dzieje) i nie przyjmuje wszystkiego jak leci. Nadal ma szansę poddawania sprawnej analizie opisywanej rzeczywistości. Jeśli autor zakłada, że czytelnicy zaczną płakać i zamażę im się część tekstu to jest w błędzie.
"Obietnica gwiezdnego pyłu" to nie dramatyczna powieść, a sztampowy scenariusz melodramatycznego ujęcia ważnych kwestii. Kolejny raz wszystko idzie podług tego samego scenariusza, gdzie zdarza się jakiś wypadek, jest przyczyna do wzniesienia tego jeszcze do punktu kulminacyjnego (sam wypadek nie wystarcza, "głębiej" będzie spotkać się na sali rozpraw). A potem banalne rozwiązywanie kolejnych przeszkód.
Tak jak wydumany jest tytuł, tak płytka jest sama historia. A jakże, iście w hollywoodzkim stylu, tak samo kiczowata i patetyczna jak w przeważającej ilości amerykańskie ckliwe filmidła.