Mgła – z pozoru zjawisko pogodowe, ale w tej książce staje się pełnoprawną bohaterką. Gęsta, lepka, dusząca. Tak właśnie poczułam się, gdy zaczęłam czytać „Zamglone” Marcela Frądczaka – jakbym weszła w miasto, które nie tylko traci kontury, ale i pamięć. Pierwsze strony dosłownie mnie pochłonęły. Byłam zaintrygowana, oczarowana i lekko zaniepokojona, bo czułam, że w tej historii nic nie będzie oczywiste. Zniknięcie Adriana Nadziei, dziwna sobota w Łodzi, dwójka bohaterów z przeszłością – wszystko miało w sobie smak porządnego kryminału z psychologicznym tłem. Byłam gotowa na literacką ucztę. Czułam się, jakbym sama błądziła uliczkami miasta, próbując dostrzec coś przez tę symboliczną, ale i realną mgłę.
Agata Kryspin i Michał Dziedzic to duet, który od razu przykuł moją uwagę – ona twarda, doświadczona dziennikarka, on były policjant z własnym bagażem. Ich relacja i sposób prowadzenia śledztwa miały w sobie coś intrygującego, niedopowiedzianego. Czekałam na każde nowe odkrycie, licząc, że tajemnica Adriana zaskoczy mnie nie raz.
I w pewnym momencie... coś się zmieniło. Fabuła, która początkowo balansowała na granicy thrillera i kryminału psychologicznego, nagle skręciła w rejony mafijnych porachunków i handlu narkotykami. Niestety, to zupełnie nie moja bajka. Zamiast napięcia i niepewności, pojawiła się dla mnie schematyczność i brutalność, która wydała mi się nieco oderwana od klimatu pierwszej części powieści.
Na szczęście końcówka uratowała sprawę. Znowu poczułam to znajome przyspieszone bicie serca, gdy zaczęły się pojawiać tropy prowadzące do nieoczywistego rozwiązania. Samo wyjaśnienie zagadki Adriana okazało się zaskakujące i sprawiło, że na nowo doceniłam misterną konstrukcję opowieści. Ale... no właśnie – był jeszcze epilog.
Kilkadziesiąt ostatnich stron, zamiast domknąć historię z pazurem, rozmyło się w formalnym eksperymencie autora. Styl, który przyjął na koniec okazał się zbyt przegadany, sprawił, że całość wyhamowała i zostawiła mnie z uczuciem niedosytu. Trochę tak, jakby mgła, która była największym atutem książki, tym razem nie zadziałała – zamiast intrygować, po prostu przesłoniła to, co najważniejsze. Gdzieś po drodze zgubiła się ta pierwotna intensywność. Zamknęłam książkę z uczuciem niepewności – nie dlatego, że zakończenie było niedopowiedziane, ale dlatego, że nie do końca wiedziałam, czy opłacało się iść tą drogą do końca.