„To, co jemy, zmieniło nas pod względem fizycznym i psychicznym. Jedzenie jest sekretną siłą napędową historii, któawyra dawała nam energię i podsycała naszą kolektywną dociekliwość od czasów pierwszej potrawy przygotowanej na ogniu. Jedzenie to najbardziej uniwersalna rzecz, jaką mogą robić ludzie, i coś, co nas wszystkich łączy. Jednocześnie jedzenie jest też czymś intymnym i prywatnym, światem, do którego nikt inny nie ma dostępu”. [s. 230 - 231]
Kiedy w bibliotece wpadłam na „Obiad w Rzymie. Historia świata w jednym posiłku” Andreasa Viestada, długo obracałam ją w dłoniach, niezdecydowana. Nie byłam do niej przekonana tak od razu. Nie przepadam za książkami szefów kuchni i specjalistów od oceny tego, jak inni gotują. Tak już mam. Ale przecież pretekstem do dywagacji historycznych autora „Obiadu w Rzymie” było „moje” miasto! Musiałam sprawdzić, jakie refleksje naszły autora przy okazji pobytu w nim.
Wiecie, robiłam sobie kiedyś ranking moich ulubionych miejsc i jakbym go nie układała, Rzym zawsze wychodzi na pierwszym miejscu. Jest coś w tym mieście, co mnie (i grube miliony innych turystów rocznie ;) ) przyciąga. A moim ukochanym miejscem w Wiecznym Mieście jest zatłoczone i czasem niespecjalnie przyjemnie woniejące Campo de’Fiori, na którym stoi najpiękniejszy pomnik świata: pomnik Giordana Bruna. Zamyślony mnich patrzy na całe to ludzkie zbiorowisko kłębiące się pod jego stopami i jakoś nie wygląda, jakbyśmy go specjalnie obchodzili. Doceniam jego podejście.
Na tymże placu znajduje się restauracja La Carbonara, którą to upodobał sobie autor „Obiadu w Rzymie. Historii świata w jednym posiłku” i to z perspektywy Campo i La Carbonary opowiadana jest historia naszej części cywilizacji.
„Wydaje się, że nawet pracownicy się tu nie zmieniają. Kelner Angelo jest tutaj zatrudniony od 45 lat - prawie ta długo, jak żyję. Kiedy byłem pierwszy raz w tym miejscu, był już weteranem, który miał za sobą tysiąc wieczornych zmian. Dziś jest równie szybki i sprawny jak przedtem”. [s.45]
Trzeba jednakowoż przyznać, że podtytuł książki: „Historia świata w jednym posiłku” jest nieco na wyrost.
Ale od początku: Andreas Viestad wchodzi do restauracji w porze kolacji i zasiada do typowego włoskiego posiłku, który jest z zasady swojej przedsięwzięciem skomplikowanym. Składa się w wielu uzupełniających się części i zwykle jako taki trwa godzinami. Kolacje, do których zasiadałam z rodziną przyjaciół na Sycylii, zaczynały się koło 21, a kończyły się grubo po północy i to tylko dlatego, że usnęłabym na stole, gdybym nie była tak nażarta, i gospodyni to widziała.
Nieważne, to osobista dygresja, książka nie jest o kuchni sycylijskiej i o zwyczajach tamtejszym mam, które z miłością karmią cię na śmierć.
„[…] czym właściwie są przyprawy? Z początku królowało przekonanie, że tak naprawdę nie pochodzą one z ziemi, lecz są skrawkami raju, cząstkami świata bogów. Aframon madagaskarski - zwany też pieprzem gwinejskim - jeden z wielu konkurujących ze sobą rodzajów pieprzu […], wciąż funkcjonuje w języku angielskim pod nazwą grains de paradise, a w innych językach często jako rajskie ziarno”. [s.140]
Wracając jednak do „Obiadu w Rzymie”, to zaczyna się on tradycyjnie - od chleba. Viestad snuje opowieść o zbożu, o tym jak ze zbieraczy staliśmy się rolnikami, jak udomawiano trawy i przekształcano je w znane nam dziś zboża, jak one - w takim menuecie tańczonym z ludźmi - przekształcały nas. Jest o rzymskich magazynach zbożowych, o Egipcie, wyjaławianiu gleb, o pieczeniu chleba i jego jedzeniu, o sporach teologicznych także. O tym, jak inaczej chleb wygląda na północy naszego kontynentu od tego na południu. Przechodzimy łagodnym spacerkiem przez tysiące lat historii, ot, w jednej chwili - gdy autor łamie chleb i go smakuje.
Nieźle to wszystko napisane i nieźle udokumentowane. Viestad nie udaje, że wszystkie wnioski są jego, że wszystko sam wymyślił. Nie. Powołuje się na publikacje naukowe, książki popularyzujące historię, na naukowców i specjalistów. Ale o tym później. Teraz o tym, co mnie uwierało w tej - bardzo dobrej - książce.
Po pierwsze - nie chodzi w niej o cały świat, tylko o cywilizację śródziemnomorską i o te cywilizacje, które miały z nią kontakt. Słowa nie ma o Afryce, o Amerykach i ich spuściźnie, mimo iż i te kontynenty zostawiły ślad w kuchni włoskiej. Nie wierzycie? A pomidory i kawa to co? No właśnie.
Wbrew szumnym zapowiedziom zapraszającym na opowieść o „historii świata” jest to zatem marsz przez nasz kawałem grajdołka. Nie, żebym narzekała, ale od dłuższego czasu irytuje mnie nasze maniakalne skupienie na nas i naszym fragmencie świata, nasze wielkopańskie patrzenie z góry na wszystko, co inne i - o rany! - „zacofane”. No tak, taka jestem poprawia politycznie. Mogę, to jestem.
„Oliwa różni się od pszenicy i innych produktów rolnych, a by stać się plantatorem oliwek trzeba zmienić perspektywę. Drzewo to symbol dobrobytu i spokoju - ponieważ właśnie tych dwóch rzeczy potrzebuje najbardziej. Po okresie wojny i zniszczeń ziemię można zacząć ponownie uprawiać, ale jeśli drzewa oliwne ulegną uszkodzeniu, może potrwać całą wieczność, zanim zaczną ponownie rosnąć. Od zasadzenia drzewa mija 10 lat, zanim obrodzi owocami, a około pokolenia należy czekać, aż wyda naprawdę obfity plon. Dlatego zwykło się mówić, że człowiek nie sadzi drzewa oliwnego dla siebie, tylko dla swoich dzieci i wnuków”. [s. 62-63]
Wracając do „Obiadu w Rzymie” Viestada - drugą moją uwagą jest pobieżność traktowania tematu. Tak, wiem - książka ogromna nie jest, to prawda. Narracja ograniczona jest także koncepcją opowieści snutej w czasie jednego posiłku, nie może zatem być to pięciotomowa historia cywilizacji zachodniej. Łapię i ogarniam. Jest też ta pozycja czymś w rodzaju przekąski - jak jesteś głodna wiedzy, to sobie odszukaj i poczytaj więcej. To także rozumiem, ale - jak po każdej dobrej przekąsce - autor pobudził mój głód i zostawił mnie z nim. Ale nie tylko z nim!
Tadam! Przypisy!
Tak, jestem walnięta na punkcie bibliografii, co podkreślałam i czym się szczyciłam wielokrotnie. Lubię przypisy i odnośniki w książkach. A książka Viestada ma na końcu kapitalną część, w której autor spowiada się ze swoich lektur, fascynacji i inspiracji naukowych. Bardzo dobra część „Obiadu w Rzymie”, także dlatego, że nie jest suchym zestawieniem pozycji, ale jest opowieścią autora o tym, jak korzystał ze źródeł.
Ale nie przypisy są w książce najważniejsze!
Wiem, to szokujące stwierdzenie, prawda? Nie, nie one. Najważniejsza jest opowieść, ciągnąca się w rytm dań podawanych na stół. Swobodna, erudycyjna, nie narzucająca się, nie przygniatająca, ot - jak opowieść snuta przy posiłku: musi być interesująca, ale nie może utrudniać cieszenia się jedzeniem. Sztuka konwersacji i sztuka kulinarna uzupełniają się w „Obiedzie w Rzymie. Historii świata w jednym posiłku” Andreasa Viestada, i to uzupełniają się doskonale.
Viestad pisze nie tylko o historii cywilizacji zachodniej. Nie tylko o cytrynach, winie i makaronie. W jego książce pojawiają się interesujące informacje o restauracji, w której autor się stołuje, o ludziach, Rzymianach i nie tylko. O nim samym. I są to takie drobinki wiedzy, które są jak pieprz w potrawie: określają smak. Dzięki nim „Obiad w Rzymie” nie jest nudnym wykładem historycznym, jest czymś więcej - opowieścią o miejscu i ludziach w nim związanych, rozgrywającą się na tle tysięcy lat historii ludzkości. Jest powiązaniem naszej, ludzkiej historii z jedzeniem. Próbą przypomnienia, że to nie jedynie i nie wyłącznie wielcy ludzie, politycy, wojny i bitwy były siłą napędową historii i rozwoju cywilizacji, ale i jedzenie. Tak, jedzenie a rozwój. Kuchnia a zmiany. Gotowanie a powstanie człowieka. O tym jest „Obiad w Rzymie. Historia świata w jednym posiłku” Andreasa Viestada
Polecam z czystym sumieniem.