Jeszcze nie tak dawno, przy okazji recenzji książki „Dark Hollow”, utyskiwałem że Brian Keene jest wciąż „wielkim nieobecnym” na polskim rynku wydawniczym. Nawet nie sądziłem, jak szybko może zmienić się ten stan rzeczy. Wydawnictwo Amber, które ostatnio ostro wzięło się do roboty z wydawaniem literatury grozy, nie tylko wypuściło „Noc zombie” Briana Keene'a, ale również jego „Miasto żywych trupów”.
Świat ogarnął chaos. Hordy nieumarłych wylazły na ulice w poszukiwaniu ludzkich ciał, rząd i prawo stały się tylko wspomnieniem. W miastach ostatnie bastiony cywilizacji tworzą bandy opryszków, straceńców, skinheadów i żołnierzy, którzy przy pomocy pięści i broni palnej próbują jakoś przetrwać to piekło. W samym środku tego wszystkiego poznajemy Jima, Bakera i Frankie, których losy w nieoczekiwany sposób splotą się ze sobą.
Literatura grozy niemal od zawsze traktowała po macoszemu motyw zombie. Tak już jest, że duchy, wampiry, wilkołaki, czy psychopaci mają znacznie lepsze wzięcie. Tymczasem, ten wciąż niewyeksploatowany motyw grozy jest na tyle atrakcyjny, że pisarze, prędzej czy później, do niego wracają. Brian Keene, autor, który z taką śmiałością wkroczył swymi powieściami w nową erę popularności zombie w kulturze masowej, stworzył książkę, która wykracza poza ramy gatunkowe horroru, wyciskając czytelnika jak cytrynę z najgłębiej skrywanych emocji.
„Noc zombie” to lektura pełna pesymizmu, zwątpienia i marazmu, które momentami wręcz wylewają się z kart powieści. Jedni żyją tylko nadzieją odnalezienia swojego syna, drudzy muszą nieść w tych trudnych czasach brzemię uzależnienia narkotykowego, a jeszcze inni rozszarpywani są od wewnątrz przez swoje sumienie. Są jednak i tacy, którzy sumienie i zasady moralne zdeptali własnym obcasem, stając się tak naprawdę imitacją istoty ludzkiej. Odbierając innym prawo do bycia człowiekiem, sami już dawno przestali nim być. Świetnie ilustruje to końcowy fragment powieści, kiedy jedna z regularnie gwałconych kobiet mówi, że już woli śmierć z rąk zombie niż żołnierzy, którzy wykorzystują jej ciało do zaspokajania swoich sadystycznych skłonności. Keene pokazuje, że największym wrogiem wcale nie są zombie, ale ludzie, którzy w ekstremalnych sytuacjach potrafią być gorsi niż największe monstrum, które stworzyła ludzka wyobraźnia. Tu i ówdzie do „Nocy zombie” wkradają się iście postapokaliptyczne klimaty. Zrujnowane miasta, pożoga targająca ocalałymi budynkami, opuszczone pojazdy stojące na środki drogi i snujący się niczym widma ostatni żywi to widok smutny i obrazujący upadek cywilizacji człowieka.
Co ciekawe, Brian Keene uczynił tytułowe zombie istotami nie tylko szybkimi, ale również szalenie inteligentnymi. Autor poszedł tu nawet o krok dalej od George'a Romero, który „W dniu żywych trupów” podejmował podobny temat. Keene połączył tutaj motyw zombie z demonologią, nadając swoim schwarzcharakterom zupełnie nowy wymiar. W „Nocy zombie”, ludzkie ciała stają się czymś w rodzaju nosiciela dla istot spoza czasu i przestrzeni, znanych człowiekowi. Zresztą nie tylko ludzkie ciała, bo i zwierzęce są dla nich łakomym kąskiem. Prawdziwie dołujący jest finał powieści, pełen niedopowiedzeń, dający czytelnikowi możliwość własnej interpretacji i zwyczajnie smutny. Już sam widok bohaterów, jadących autostradą, otoczoną gigantycznym cmentarzyskiem ogromnie działa na wyobraźnię, a finał jeszcze mocniej podkręca emocje. Z jednej strony, chciałoby się wręcz potrząsnąć autorem i rzucić mu w twarz: „stary, no jak to się skończyło?”, a z drugiej, gdzieś w głębi serca, odzywa się potrzeba, by mu podziękować za tak posępne i grające na emocjach zakończenie.
„Noc zombie” nie jest może horrorem doskonałym, ale świetne uchwycenie natury ludzkiej, pesymizm bijący z powieści i wspomniany finał są tak dobrze skonstruowane, że zapomina się o drobnych potknięciach Amerykanina. A teraz klasyka: za Oceanem przymierzają się do przeniesienia książki na duży ekran.