Patrząc na zalewającą nas niczym tsunami, falę wampirzych opowieści. Można odnieść wrażenie, że wszelkie inne stworzenia świata grozy dawno już wyginęły. Próżno w księgarniach szukać wilkołaków, czarownic, duchów czy zombie. A prawdę mówiąc, na temat tych ostatnich, prócz Zombie Survival - któremu bliżej do podręcznika przysposobienia obronnego niż powieści grozy - i Wojny Zombie - której akurat nie czytałam – nic więcej z ostatnich lat sobie nie przypominam. Dlatego też, gdy tylko dostrzegłam na sklepowej półce Noc Zombie bez zastanowienia wrzuciłam ją do koszyka.
Fabuła powieści opiera się na postaci Jima Thurmond’a. Wyrusza on w długą i niebezpieczną podróż, przez kilka amerykańskich stanów, żeby uratować swojego syna Danny’ego. Na skutek rozwodu z jego matką, Jim ma nie tylko ograniczony kontakt z chłopcem, ale i ogromne wyrzuty sumienia. Teraz, gdy życie syna leży tylko w jego rękach, postanawia ocalić go za wszelką cenę. W książce poznajemy również losy młodej narkomanki Frankie, pastora Thomasa Martin’a i Powella Baker’a naukowca z laboratorium broni.
Brian Keene bez wątpienia wprowadza dużo nowego. Przede wszystkim mamy tutaj koncepcję inteligentnych zombie, których jedyną klasyczną cechą jest odżywianie się żywym mięsem i bycie dość powolnym. Oprócz tego potrafią one planować, obliczać, mówić i prowadzić samochody(!). Dodatkowo na każdym kroku spotykamy nieumarłe ptaki, myszy, ryby i praktycznie wszystko inne co się rusza. Przy ich okazji, autor nie szczędzi nam dosadnych opisów rozrywanych ciał, procesów rozpadu czy efektów użytej broni, którymi nie powstydziłby się nawet najlepszy film gore.
A mimo to, tym, co czytelnika porusza najbardziej nie są postacie stworów, ich zachowanie czy wygląd, lecz upadek człowieka. Jego moralna degradacja, czyniąca go ostatecznie większym potworem niż całe hordy zombie. Odwieczny pęd do władzy absolutnej i pragnienie zaspokojenia nawet najbardziej chorych żądz, sprawiają, że sumienie oraz przyzwoitość to już tylko puste słowa. Sceneria powieści pełna jest postapokaliptycznych obrazów upadłego świata. Opuszczone miasta, samochody porzucone na drogach, domy z pozbijanymi drzwiami i oknami, to tylko niektóre przykłady potęgujące wszechobecne uczucie pustki i zagubienia.
Śmiało można powiedzieć, że w Nocy Zombie wszystko jest dopracowane i ciekawie przedstawione. Mamy coś nowego, nietypowego, przyjemnie się to czyta, tylko, że cała ta innowacyjność do mnie akurat nie przemawia. Wychowana na klasycznej Nocy żywych trupów – której vhs do dziś zbiera kurz na mojej półce – nijak nie mogę pogodzić się z tym, że ktoś, kto de facto nie żyje, może planować swoje działania i jeszcze w trakcie tego jeździć samochodem. A jeżeli nad głową latają mu ochoczo go dziobiące ptaszki zombie, to jest to za wiele nawet jak na mój chory umysł.
Nie chcę w ten sposób nikogo zniechęcać do zapoznania się z książką. Wystarczy, że nie posiadacie tak sprecyzowanych upodobań w tematyce nieumarłych, a z pewnością przypadnie ona wam do gustu. Tym bardziej, że widząc ubóstwo polskiego rynku w pozycje o tej tematyce śmiało można powiedzieć, że na bezrybiu i rak ryba... Tylko, że jak dla mnie ten rak ma bliżej do opancerzonego czołgu niż wodnego stworzenia.
Brian Keene „Noc zombie”
Ilość stron: 246
Wyd. Amber
Warszawa 2009
Ocena: 3/6
http://www.od-deski-do-deski.blogspot.com/