Wśród jakże licznych przymiotników, wychwalających ten kryminał, umieszczonych z tyłu okładki, znajduje się m.in. słowo "intensywny", przypisane, uwaga, uwaga, samemu Wojciechowi Chmielarzowi. I właśnie ono jakoś tak zwróciło moją uwagę podczas lektury. Bo - pomyślałem sobie - to przecież zwyczajnie nieprawda... No, nie, to nie jest intensywne. Nie, to nie jest skondensowane. Przeciwnie, czy tylko mi cały ten tekst wydał się jakiś taki wyjątkowo rzadki? Mało zbity, co zaś za tym idzie - mało angażujący czytelnika. W pewnym momencie podczas czytania zacząłem wręcz chcieć jakoś to sobie zracjonalizować i pomyślałem, że dzieje się tak ze względu na dużą liczbę postaci, których oczami widzimy świat, by po chwili uświadomić sobie - "Człowieku, tu są tylko trzy osoby, których punkt widzenia dane jest nam oglądać, skąd ci się wzięło to inne wrażenie?!". Trzy osoby, których punkt widzenia mamy pokazany, wcale nie aż tak wiele pozostałych bohaterów, a mimo wszystko całość jakoś tak się rozłazi i, owszem, lektura czasem zwyczajnie nas przez to męczy.
Jaki więc jest powód tej małej intensywność tekstu? W znacznej części jest nim fakt, że główne sprawy kryminalne, o których ta powieść miała opowiadać, zwyczajnie jakoś tak podczas całej opowieści nam odpływają. Pan policjant ma typową zagadkę detektywistyczną, pani dziennikarka ma świetną - tak nam się przynajmniej wydaje na początku - tajemnicę ze świata miejskiego folkloru, wreszcie jej skonstruowany-tak-by-w-powieści-choć-jedna-postać-budziła-sympatię-brat ma swoje problemy. I co? I nic. W każdym razie niewiele. Niespecjalnie wokół tego chodzą, niespecjalnie się tym przejmują. Paradoksalnie najbardziej chodzi i przejmuje się ów brat, postać przecież najmniej z kryminału. Całość jest jakoś tak obok nich, gdy starają się jakoś dojść do siebie ze swoimi emocjami, kompleksami i innymi problemami z psyche (czy też intensywnie pojawiającymi się nierozwiązanymi problemami z pierwszej części trylogii, Janiszewska chyba mocno nie mogła się zdecydować na ile ten tom ma być "samodzielny") chodząc do pubów, knajp czy na kibolskie ustawki. I, powiedzmy to wprost: konsekwentnie, rozwiązania spraw brata i zwłaszcza dziennikarki jest takie, że mamy wszelkie szanse, by ich nie zauważyć :)
Funkcją tej małej intensywności książki jest także to, że jakoś tak niknie nam główny problem społeczny. W posłowiu - tak, ja mam taki dziwny zwyczaj że lekturę powieści często zaczynam od posłowia - do tej powieści autorka szeroko rozwodzi się nad tym, jak to psychiczna przemoc względem dzieci często jest gorsza jeszcze od fizycznej. Czy to było w powieści? No, jakoś tak nie :) Owszem, były dzieci, z bogatych rodzin i cierpiące, ale sam problem minął nas, czytelników, zupełnie. I nie mimo, że autorka starała się go opisać. Nie, minął nas dlatego, że w ogóle go tak naprawdę na kartach tej książki nie podjęła.
Nawet wkurzający charakter parki śledczych, którzy wszystkim mówią na ty (faktycznie, to odstręczające), wchodzą gdzie chcą i najwyraźniej uznają świat za podległy sobie padł ofiarą tej małej intensywności tekstu - bardziej męczą niż wkurzają. Ciekawa rzecz, w pewnym momencie pisarka przypomina sobie chyba, że Larysa miała przecież być inteligentna i chętna do zdobywania wiedzy i właściwie znikąd zaskakuje nas informacją, że choć ze względu na niezależne od siebie okoliczności nie zrobiła była matury, to potem w Warszawie chodziła, bez statusu studenta, na zajęcia na UW i SGH i nawet dyskutowała z wykładowcami :) Per saldo wzbudza to śmiech. Co więcej zaś - zaangażowanie Wilczyńskiego w sprawę, które miało być chyba tym, co poczujemy kosztem tegoż wkurzającego charakteru, tym, dla czego Janiszewska poświęciła tę warstwę powieści, też nam umyka. No, może pod koniec trochę je istotnie odczuwamy, ale również tylko trochę. Mam zresztą wrażenie, że bardziej za względu na angażujący charakter innego problemu, który pisarka wtedy podejmuje, nie mogę napisać więcej bez spoilerowania.
Najbardziej zaś jego ofiarą padła Warszawa. Jest sporo opisów miejsc, konkretnych lokalizacji, nazw ulic, placów, jest Las Kabacki, ale... Gdybyście chcieli przeczytać powieść, w której miasto miało być jednym z bohaterów a nie jest - zapraszam do lektury "Histerii". Choć - znowuż - jest coś, co się autorce pod tym względem udało. Czujemy atmosferę spelunek, podrzędnych knajpek, to wykreowała akurat sprawnie. Bez epatowania, ale i bez specjalnego podkreślania, że "ah, mam to zrobić minimalizmem środków". I za to plusik.
No, szkoda wielka zmarnowanego pomysłu, zwłaszcza tego ze świata legend miejskich. Bo potencjał był ogromny. Czyta się to jakoś i za to 3/10.