„Pacjent zero” to na tę chwilę, ostatni cykl w klimacie zombie jaki uchował się jeszcze na moich półkach i w sumie sięgnąłem po niego na zasadzie prowadzonych przeze mnie „czystek”. Czytając wcześniejsze opinie nie nastawiałem się na coś odkrywczego i wiedziałem, że moim numerem jeden w temacie „nieumarłych” pozostanie raczej niezagrożony Manel Loureiro z cyklem „Apokalipsa Z”.
Ale po kolei, bo klimat jaki zbudował Jonathan Maberry w prezentowanej przez siebie historii już od początku różnił się od książek jakie dotychczas czytałem. Nie uświadczyłem morza wygłodniałych istot, które już na starcie konsekwentnie pożerały mieszkańców siejąc panikę oraz burząc codzienny ład. Tutaj, pierwsze starcie odbyło się bardzo niepozornie, a doświadczył go nikt inny jak główny bohater – Joe Ledger – policjant, dawny wojskowy. To właśnie on, podczas jednej z akcji zabija dziwnie zachowującego się osobnika by za parę dni, w zupełnie nowych okolicznościach, stanąć z nim „oko w oko” po raz drugi. Joe Ledger w międzyczasie otrzymuje propozycję współpracy z Wojskowym Departamentem Nauki, który może pozwolić mu na zrozumienie tej nielogicznej zagadki.
W ten właśnie sposób, autor wprowadził mnie w świat tajnych rządowych organizacji, cyklu rekrutacji, infiltracji potencjalnych źródeł zagrożenia oraz szeregu przesłuchań, które co jakiś czas przeplatane były bezpośrednimi starciami z największym koszmarem ludzkości. Horrorem, przy którym wydarzenia z 11 września (będące w pamięci bohaterów) stają się zaledwie delikatnym ukąszeniem. Fabuła prowadzona jest kilkutorowo, wyraźnie pokazując jak rozgrywają się roszady na światowej szachownicy. Drobne przeskoki czasowe, czy zmiany punktu widzenia „kamery” nie wykolejają tempa akcji, a autor nie urywa scen w ich kulminacyjnym momencie. Bezpośrednie starcia? To szybko mijające kadry, świst kul i często puste magazynki, które zmuszają bohaterów do zmiany stylu walki, a tym samym skrócenie dystansu wobec przerażającego przeciwnika. Świetna choreografia ciosów w zwarciu, wyliczonych strzałów nadaje akcji koloru i podkreśla wysokie przeszkolenie bohaterów.
Właśnie. Postacie zostały tu wyraźnie wykreowane, a momentami wręcz przerysowane. Jeśli ktoś jest w czymś dobry, to faktycznie czuje się to w każdym calu. To taki worek na miarę filmu „The Expendables” (2010) reżyserii Sylvestra Stallone, gdzie spotykamy niemal wszystkich, dotychczas samodzielnych superbohaterów działających jako jeden oddział. Istna plejada indywidualistów. Mamy więc twardego kapitana, którego znajomość różnych sztuk walki oraz psychiczne predyspozycje czynią go doskonałą maszyną do zabijania. Mamy niepozornego psychologa, który czyta z ludzkich zachowań jak z otwartej książki. Jest też pani major, która odgrywa rolę zimnej s***ki i dzięki swoim kompetencjom potrafi zapędzić w róg niejednego zasłużonego w bojach żołnierza. I oczywiście ten, który kieruje całą organizacją. Nieprzenikniony, z wymazaną przeszłością, niczym człowiek zagadka. Bezwzględny, z mnóstwem znajomości i zawsze osiągający swój zamierzony cel. To osoba, z którą sama rozmowa przyprawia o gęsią skórkę i utwierdza w przekonaniu, że stanąć po drugiej stronie barykady, to jak pożegnać się z własnym życiem. Mimo tych wrażeń znajdują się i tacy – odważni i przekonani o słusznej roli własnej walki. Wojny ze światem, mocarstwami i systemem.
„Pacjent zero” to nietypowa historia w klimacie zombie. Miejsce survivalowych technik zostało zastąpione przez rządowe działania, które mają za zadanie uniknąć światowej zagłady, a obrazy wielkopowierzchniowej masakry w pojedyncze, zamknięte starcia. To walka głównie na poziomie wywiadu, kontrwywiadu a te bezpośrednie stają się niczym wisienka na torcie. Jonathan Maberry znalazł swoją niszę w temacie zombie ukazując nieco inne jego oblicze przez co bliżej tu do thrillera niż rasowego horroru. Bardzo dobra opowieść.