Myśląc o agencje specjalnym w służbie Jej Królewskiej Mości, oczom naszej wyobraźni zapewne ukazałby się elegancki amant w idealnie skrojonym garniturze z czarującym uśmiechem i nienagannymi manierami. Jeżeli na podobnym stanowisku miałby pojawić się syn amerykańskiej ziemi, jego obraz jawiłby się w zdecydowanie innych barwach. Byłby to nieokrzesany i pyskaty dupek z dwutygodniowym zarostem i idealnie kwadratową szczęką, który najpierw strzela, potem strzela jeszcze trochę, by na koniec (zazwyczaj zupełnie przypadkowo) wszystko wysadzić w powietrze. Ten typ bohatera nie zadaje później pytań, bo zazwyczaj nie ma już komu. Pierwszemu z nich do szczęścia wystarczy niewymieszany drink, długonoga piękność i sportowy samochód. Ten drugi nie będzie się wyróżniał, dopóki nie zamieni w ruinę wszystkiego na swojej drodze. Więc skoro już przy stereotypach i schematach jesteśmy to, czemu nie dorzucić do tego zombie.
Joe Ladger jest wzorcowym przykładem niepokornego amerykańskiego gliny-detektywa. Bywa szorstki w obyciu, czasem uda mu się rzucić błyskotliwą uwagę, a jak ktoś usilnie pcha mu się pod muszkę, nie zawaha się przed rozmazaniem jego mózgu na najbliższej ścianie. To człowiek, o którym mówi się, że w tańcu się nie… zastanawia. Tyle tylko, że zamiast tanecznych kroków jest wojskowe wyszkolenie, a zamiast muzyki dźwięk odbezpieczanego pistoletu i łusek stukających o podłogę. W czasie akcji kieruje się instynktem, ma odruchy profesjonalnego zabójcy, nie odczuwa wątpliwości ani strachu, działa jak dobrze naoliwiona maszyna. Jeżeli nieoczekiwanie skończy mu się amunicja, zdzieli przeciwnika w krtań, splot słoneczny lub inne wrażliwe na dotyk miejsce. Wbrew pozorom Joe nie jest dysfunkcyjnym sadystą. Co więcej, po bliższym poznaniu wydaje się całkiem miłym kolesiem. W młodości po prostu poznał smak cierpienia, a z tlącą się w nim agresją już od lat próbuje sobie jakoś poradzić. Chociaż sam boi się swojej osobowości wojownika, okazuje się, że to właśnie tego brutala potrzebuje teraz jego kraj.
Pacjent Zero jest niczym puenta w żarcie rozpoczynającym się od słów: Do baru wchodzą Niezniszczalni, seria Resident Evil i James Bond. Nie każdego to rozbawi. Wielu natomiast może czuć rozczarowanie czy nawet zażenowanie. Pomysł brzmi bowiem jak jeden z tych najprostszych, w którym próżno szukać specjalnej błyskotliwości, a już na pewno nie ma co nadwyrężać karku w poszukiwaniu głębszych znaczeń. Owszem, książka Maberry’ego to zjazd po przetartych i zużytych schematach niemal pionowo w dół, jednak mimo wszelkich otarć zaraz po zakończeniu (radosny i intelektualnie umorusany) miałem ochotę przejechać się jeszcze raz.
Korporacja, na pierwszy rzut oka wyglądająca na całkiem przyzwoitą i szlachetną, na boku prowadzi interesy z islamskimi ekstremistami. Wspólnie stworzyli wirusa, który zamienia ludzi w nad wyraz ruchliwe i odporne na ból żywe trupy (z całym „jak cię ugryzie, to staniesz się zombie” w komplecie). Nieumarli, pragnący jedynie zatapiać zęby w świeżym mięsie, zostają przerzuceni na teren Stanów, by siać zamęt, wprowadzać chaos, sparaliżować wielkie mocarstwo i co tam jeszcze mają w zwyczaju robić. Nowemu gnijącemu obliczu terroryzmu przeciwstawić może się jedynie super tajny odział złożony z najlepiej wyszkolonych żołnierzy z najbardziej elitarnych jednostek. Dorzućmy do tego sztuki walki, masę mięśniową przekraczającą normę oraz najlepsze gadżety i otrzymamy ekipę naładowaną testosteronem do tego stopnia, że podczas czytania czuć, jak na całym ciele rosną nam włoski.
Książka Jonathana Maberry’ego to bezczelnie przepisany niemal jeden do jednego scenariusz amerykańskiego filmu sensacyjnego, doprawiony drobiną thrillera, horroru oraz iście bondowskimi smaczkami. W swej bezczelności autor jest jednak absolutnie cudowny. Nie próbuję zakryć braku własnych pomysłów znanymi schematami, licząc, że nikt nie zauważy „pewnych podobieństw”. Konsekwentnie sprawdza listę obecności wszelkich gatunkowych stereotypów i dba o to, aby żadnego z nich nie zabrakło. Wpływowa korporacja o niecnych planach? Jest. Syndykat zła planujący wielki zamach? Obecny. Szaleni naukowcy, przebiegli i dwulicowi złoczyńcy, zdrady, intrygi, zasadzki, gra na dwa fronty, romanse, wybuchy, zabawne pseudonimy, nieoczekiwane zwroty akcji, szef z manierą i niedojrzały mózgowiec? Wszystko jest. Nie mogło zabraknąć nawet do bólu amerykańskiej patriotycznej uroczystości jako areny dla decydującego starcia. Natomiast pomiędzy tym wszystkich przechadzają się zombie, powłócząc nogami.
Całość ma w sobie pewną dozę błyskotliwości. Nie mamy tu co prawda do czynienia z odważną zabawą schematami czy żonglerką motywami. Mabbery stosuje naprawdę prosty zabieg. Łączy ze sobą dwa łatwe w obsłudze elementy: filmowy scenariusz kina akcji naładowany do granic możliwości adrenaliną i akcją oraz motyw wirusa tworzącego zombie. Co jednak ważniejsze robi wszystko, aby oba ociekały hollywoodzkim sposobem opowiadania historii. To zupełnie tak, jakby w wesołym miasteczku korzystać z dwóch atrakcji jednocześnie. Jeżeli nie boisz się, że weźmie cię na mdłości i lubisz sprawiać sobie przyjemność, wyłączając niektóre partie mózgu, to zapraszamy na odprawę. Pacjent Zero jest pełen akcji, dynamiki, energii i mrocznych momentów. Sposób połączenia wszystkich pomysłów jest banalnie prosty, lecz autor zadbał o to, żeby każdy był stuprocentowo rasowy. Jeżeli ma być akcja, na scenę wchodzi drużyna wyszkolonych mięśniaków, jeżeli horror, okazuje się, że terroryści nie zawahają się nawet przed uprowadzeniem i zamianą w zombie szkolnej wycieczki. Czasem książki mają dostarczyć prostej i niemal odmóżdżającej rozrywki. Co wcale nie oznacza, że nie mają być w tym dobre, a Pacjent Zero jest w tym naprawdę dobry.
RuBryka Popkulturalna ocenia 8/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu Nerdheim.pl