Bliżej niesprecyzowana przyszłość, śmiertelny wirus krąży po zwierzętach, a każde ich ugryzienie, drapnięcie czy spożycie niesie śmierć. Prawdopodobnie. Czy to uzasadnione zagrożenie, czy też spisek rządu, po fali samobójstw, likwidacji miastowych zwierząt i upadkach całych gałęzi przemysłu ludzkość dochodzi do wniosku, że białku zwierzęcemu tak łatwo nie odpuści. Jak ludzina trafia na stół wie doskonale Marco, prawa ręka właściciela jednej z najważniejszych rzeźni.
"Wyborny trup", no... jest. Ci, którzy nastawili się na mocne, brutalne gore i slasherowe klimaty niech pogodzą się z myślą, że to właściwie przede wszystkim historia o gościu, który snuje się i pali fajki, pogrążając się w coraz głębszej depresji między śmiercią jednego członka rodziny a dogorywaniem drugiego. W to mi graj, ja tu nie jestem dla flaków - jakkolwiek opisy potrafią być brutalne, nie jest AŻ tak źle (a kiedy jest już aż tak źle, to bardziej to skłania do wywracania oczami niż mdłości). Jak jeszcze ta jednostkowa historia mnie końcem końców zainteresowała, tak nie mogę przekonać się do świata przedstawionego.
Może rzecz w tym, że mam za dużo wiary może nawet nie tyle w dobro, co praktyczność człowieka. Uwierzę w to, że ludzina staje się częścią menu i ludzie są w sumie z tym spoko, bo dostają już gotowe mięso na sklepową półkę, a czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Bogacze-dekadenci napawający się każdym makabrycznym detalem na talerzu po polowaniu? Spoko, po bogaczach tak generalnie nie spodziewam się niczego dobrego. Ale wizja wypachnionej pańci z przedmieść trzymającej w spiżarce tuczny egzemplarz, z którego odkraja na żywca i tak sobie go trzyma bez kończyn aż do następnego grilla? Kupujecie żeberka w sklepie, czy trzymacie pod stołem w kuchni wieprzaka, które samodzielnie szlachtujecie kawałek po kawałku, pilnując, by przez cały proces dychał? W wizji Bazterricy w oczy rzuca się nie tyle brak hamulców społeczeństwa, co jakaś jego przedziwna hipermięsożerność. Poza wspomnianymi w jednym zdaniu weganami (o, przepraszam, "weganoidami") pół Argentyny jest tak stęsknione za schaboszczakiem w niedzielę, że jest gotowe na porządku dziennym napadać pogrzebowe karawany, rozgrzebywać groby, wcinać zepsute mięso i zasiekiwać żywy towar maczetami i zjadać na surowo tak, jak tam zasiekany na drodze leży. Ja wiem, że to nie to samo, ale mogę państwa zapewnić, że przerzucenie się na kotlety sojowe jest dość rozsądną opcją.
Drugim moim problemem z "Wybornym trupem" jest to, że jest "zbyt". Słuchajcie, przemysłowy kanibalizm jest sam w sobie wystarczająco straszny, naprawdę nie potrzeba mu dodatkowego podkręcania dla wyostrzania puenty. Podobają mi się fragmenty, gdzie proces obróbki specjalnego mięsa jest opisywany tak, że równie dobrze mogłaby to być oprawiana świnia czy krowa, ale czytelnik ma z tyłu głowy kontekst, co wywołuje dysonans i skłania do refleksji. I gdybyśmy zostali na tym poziomie, to jak najbardziej jestem na tak - ale nie, trzeba dorzucić seksy na zakrwawionych stołach rzeźniczych, mordowanie szczeniaczków, jedzenie na żywca i praktyki zainspirowane odrażającymi metodami ze zwierzęcego przemysłu, które przerzucone na ludzinę nie mają praktycznego sensu (jak chociażby wypalanie inicjałów hodowcy... na czole, ze wszystkich miejsc).
"Wyborny trup" ma elementy, które mi się podobały, doceniam konstrukcję, ale końcem końców nic tak naprawdę nie zostało we mnie po tej lekturze - przesadzony cynizm i podkręcanie motywów niepotrzebujących absolutnie podkręcenia jest jak wyciszenie, które tłumi jakiekolwiek ostrzejsze wnioski. Rozumiem, dlaczego ta książka może się podobać i skłaniać do refleksji nad przepastnością zła, ale do mnie ta wizja w ogóle nie przemawia, a już na pewno nie z takim nakryciem.
[Recenzja została po raz pierwszy opublikowana na LubimyCzytać pod pseudonimem Kazik.]