"Myśl, że mój ssak wchodzi w samo centrum cudzych myśli, emocji i rozumu, że ludzkie wspomnienia, marzenia i refleksje mieszczą się właśnie w tej galarecie, zawsze budzi we mnie zdziwienie podszyte zgrozą"
Jak bym miała określić jednym słowem, jaka jest ta książka, powiedziałabym, że...bardzo ludzka. Nie ma w niej lekarzy, mieniących się cudotwórczymi herosami, czy pacjentów sprowadzonych do pojęcia rzeczy, czy przedmiotu, który trzeba naprawić.
Są za to lekarze pełni wątpliwości, niepewności i strachu i ludzie, których los zmusił do bycia pacjentami, bo ich mózgi, te siedliska sedna człowieczeństwa, nagle zaczynały działać, nie tak jak powinny, czego najczęstszą przyczyną były przeszkody, w postaci guzów uciskających na ważne arterie nerwowe. Właśnie o tym jest ta książka, o ludziach i ich człowieczeństwie, niezależnie od tego, po której bywa się stronie, pacjenta, czy lekarza...
Doktor Marsh, autor tej książki, w bardzo osobisty sposób opowiada o swojej pracy, o trudnych decyzjach i jeszcze trudniejszych rozmowach z pacjentami, lub ich bliskimi, kiedy już naprawdę nic nie można zrobić... O wiecznym problemie publicznej służby zdrowia w wielu krajach, czyli niedostatku łóżek i ciągłych budżetowych cięciach, tudzież bzdurnych zarządzeniach, które nie przynoszą niczego prócz dodatkowej zbędnej papierologii.
Książka podzielona jest na rozdziały, z których większość nosi nazwę jakiegoś guza mózgu np.: "Szyszyniak"; "Tętniak"; "Glejak wielopostaciowy" itp. Jednak nie samą pracą przecież człowiek żyje. Sporo jest też w tej książce prywaty z życia Pana Doktora, chociaż głównie około zdrowotnej. Na przykład dokładnie autor opowiada o swojej matce, która umierała na raka, do końca będąc w pełni świadomą co się z nią dzieje. Czy o swoim synku, maleńkim dziecku, który musiał mieć operowany mózg. Ale też o sobie samym kiedy z lekarza zmuszony był przeistoczyć się w pacjenta. Z właściwym sobie poczuciem humoru komentuje to w taki sposób:
"Im bliżej celu, tym bardziej chciało mi się śmieć: oto ja, ważny chirurg, pan i władca bloku operacyjnego, wchodzę nań teraz jako pacjent, w stroju podobnym do wora pokutnego i papierowych majtkach"
Nie omieszkawszy przy tej okazji opowiedzieć, może niezbyt nachalnie, ale jednak, o tym jak bardzo i w czym różni się służba zdrowia, tak zwana publiczna od tej prywatnej.
Mam dla doktora autora sporo podziwu za odwagę przyznania się do własnych błędów, do zrobienia niektórym pacjentom krzywdy, nie zwalając tego na pomyłkę, przepracowanie, czy co tam jeszcze innego, za to przyznając się do zwyczajnej arogancji, zwłaszcza kiedy był jeszcze młodym lekarzem, a nie weteranem tuż przed emeryturą. Z rozbrajającą szczerością mówi:
"Każdy wie, że mylić się jest rzeczą ludzką. Zawód lekarza ma niestety tę specyfikę, że za nasze błędy płacą pacjenci. [...] Lekarzom trudno jest przyznać się do błędów, więc uruchamiają się wtedy przeróżne mechanizmy obronne: kamuflaż, wyparcie, przerzucenie odpowiedzialności na innych"
Bardzo ciekawe są też fragmenty, w których pan Marsh opowiada o swoich podróżach na Ukrainę. Jeździł tam pan doktor cykliczne w latach 90. ubiegłego wieku, kiedy to Ukraina uzyskała niepodległość. Niestety nie wspomina tego dobrze. Gorzko konstatuje:
"Mimo rozpadu imperium świeżo niepodległa Ukraina miała nadal tych samych przywódców, społeczeństwo wychowane w tym samym duchu, te same stare problemy i mnóstwo nowych, typowych dla okresu transformacji. A jednocześnie wdzierał się tu świat zewnętrzny, boleśnie uświadamiając Ukraińcom przepaść, jaka dzieli ich od Zachodu we wszystkich dziedzinach życia, włącznie z medycyną i neurochirurgią"
Polecam lekturę tej książki, czyta się ją szybko i ciekawie, a spędzony przy niej czas, na pewno nie okaże się stracony, wręcz odwrotnie.