Książkę wręczyła mi znajoma z zapytaniem, co o niej (książce) myślę.
Pierwsza, krzywa myśl była taka, że "Dearest Madeline" można było przełożyć na polski. "Najdroższa Madeline" nie brzmi najgorzej, prawda? Pomijając detal, co można pomyśleć o książce z nurtu New Adult, kierowanej do młodych-dorastających, traktującej o pieprzeniu początkującej dziennikarki i sportowca? O romansie ze sportowcem też, lecz postawmy sprawę jasno: Daren nie jest szczególnie subtelnym narratorem. Więc...?
Wbrew pierwszym uprzedzeniom, "Dearest Madeline" okazała się lepsza niż to sobie założyłam. Miałam grzecznościowo rzucić okiem, odłożyłam przeczytawszy od początku do końca. Biorąc pod uwagę, że tak temat jak i maniera kreowania narracji w dwóch osobach są już mocno oklepane, a ja w tym względzie jestem marudnym i czepliwym czytelnikiem - samo to może być dla książki pochwałą. Zasadniczo, DM nie odbiega od sobie podobnych. Maddie i Daren na przemian snują swoją opowieść: lekką, przyjemną i niezobowiązującą. Cykl reportaży sportowych i nieformalny pakt o przyjaźni stają się przyczynkiem dla czegoś poważniejszego, ważniejszego niż kariera czy nadszarpnięte ego. Lex Martin w równych proporcjach odmierza sensownie opracowane wątki obyczajowe, równie wdzięcznie rozpisany romans oraz dosadnie ujęte "momenty" zażyłości fizycznej. Bez przesady, tyle ile trzeba. Choć - przyznaję - bywało, że miejscami amerykański humor okazywał się dla mnie zbyt... przaśny?
Maddie to postać, z którą łatwo się utożsamić: Inteligentna, życiowo ogarnięta i poukładana.
Jej życie prywatne to lekka rozpierducha, nie mniej panuje nad nim z żelazną konsekwencją. Raz, czy dwa zdarza jej się uderzyć w rzewne tony, ale raz na jakiś czas nawet najtwardszy głaz ma prawo się rozkleić i sobie popłakać.
Daren... Był dupkiem. Okazał się fiutem do potęgi, ale zmądrzał i dojrzał. Wyrósł już z wieku stukania zagłówkiem w ścianę i tak jak Maddie, układa sobie życie od nowa. Bez kobiet. Z kobietą. Fascynującą. Jedyną. A sposób w jaki "tylko przyjaciel" o nią zawalczył - było w tej jego przemianie uczuć coś ujmującego. Nie mylić z dziaraniem sobie czegokolwiek po pijaku, bo ten motyw w ogóle mi się nie podoba.
Lekkim zgrzytem okazał się być dla mnie wątek kryminalno-sensacyjny. W swoim zasadniczym punkcie - aż nazbyt przewidywalny. Nie trudno było domyślić się kto jest kim. Równie dobrze Lex Martin od razu mogła zapalić nad nędznikiem neon z wielkim napisem "To on!" Zabrakło mi też bardziej poważnego i dogłębnego potraktowania zagadnienia. Bo skoro ruszamy temat stalkingu, włamań do strzeżonych pomieszczeń, hakowania telefonów, podglądania przez kamerki i wkładamy kij w mrowisko - wypadałoby powiedzieć coś więcej, niż tylko zwykłe ogólniki. Ale to tylko moje prywatne takie... Pomijając tych kilka dysonansów i lekkich niekonsekwencji, DM okazała się lekturą interesującą i całkiem do rzeczy. Na tyle, bym poczuła się zaintrygowana całą serią. Jeśli tak wygląda ostatnia część "Dearest", po cichutku liczę, że pozostałe będą równie dobre.