Zastanawiałam się długo, jak zachęcić was do przeczytania tej książki. Szantaż? Nie mam asów w rękawie. Groźba? No przecież nie wyciągnę colta zza pasa i nie skieruję go w moich kochanych czytelników. Łagodna perswazja? Spróbujmy, może zadziała.
Książkę Grzegorza Dziedzica przeczytać trzeba, z kilku powodów. Najważniejszy dla mnie, bardzo egoistyczny, to ten, że mocno polubiłam świat przedstawiony przez autora i bardzo chciałabym się w nim zanurzyć jeszcze raz. Ale jeśli nawet przyznana tej powieści Nagroda Wielkiego Kalibru 2022 nie pomoże w zwiększeniu sprzedaży, to wydawnictwo może się nie zdecydować na publikację kolejnego tomu. W końcu - to biznes, a nie działalność charytatywna.
Po przygodzie z książką „Czerwone jezioro”, nagrodzoną w konkursie Agory, która okazała się cienka, jak czternasta emerytura z ZUSu przy dwucyfrowej inflacji, do nagrody w kolejnym konkursie podchodziłam z uprzedzeniem. Niesłusznie. Książka Grzegorza Dziedzica zauroczyła mnie już pierwszymi zdaniami. Mogło być lepiej, ale do tego jeszcze dojdę.
Dziedzic pisze tak doskonałym językiem i posługuje się tak wyrafinowanym stylem, że aż szkoda, że to tylko „zwykły” kryminał. Taka dbałość o formę - to się praktycznie nie zdarza w dzisiejszych powieściach kryminalnych. Rzadko też trafiają się tak barwne i dopracowane psychologicznie postaci. Jak wam się, na przykład, podoba ksiądz alkoholik, który zrzuca habit, zostaje socjalistą i dopiero wtedy zaczyna wierzyć w Boga? Albo sierżant policji kryminalnej, wywodzący się z dołów społecznych, który jeszcze nie tak dawno był hersztem gangu i wciąż ma skłonności do rozwiązywania problemów mafijnymi metodami? Ja wymiękłam. Dodam jeszcze, że akcja dzieje się w polskich dzielnicach Chicago, w 1918 roku, a realia oddane są tak pieczołowicie, że czytając tę książkę ma się wrażenie podróży w czasie.
Pamiętam, że podobne odczucia miałam czytając wiele lat temu debiut Marka Krajewskiego „Śmierć w Breslau”. Tylko wtedy ta świetna, oryginalna, napisana doskonałym stylem książka natychmiast została zauważona i od niej zaczęła się burzliwa kariera autora. A kto dziś zauważy Grzegorza Dziedzica? Blogerzy, którzy rozpoczynają „recenzje” od słów: „dziś przychodzę do was z…”? Czy oni dostrzegą różnicę między stylem Dziedzica, a stylem gimnazjalisty, obowiązującym wśród producentów dzisiejszych bestsellerów? Czy autor ma szanse wypłynąć na szersze wody, skoro aby tam dotrzeć, trzeba najpierw przedostać się przez morze chłamu?
Dlaczego czarno to widzę? Na uroczystości wręczenia Nagrody Wielkiego Kalibru autor wspomniał, że książkę tę odrzuciło 50 wydawnictw (słownie: pięćdziesiąt!). Pięćdziesięciu osobom (których z trudem nie obdarzę epitetem, który ciśnie mi się na usta) albo nie chciało się tej książki przeczytać, albo przeczytali, ale uznali, że niej nie zarobią. No pewnie, przecież o wiele łatwiej wydawać Mrozów. No żeby ich pokręciło!
„Żadnych bogów, żadnych panów” nie jest typowym kryminałem, ponieważ nie chodzi w niej o rozwiązanie zagadki „kto zabił”, ale raczej - dlaczego. Kiedy dowiadujemy się kto stoi za morderstwami, pozostaje już tylko oczekiwanie na ujawnienie motywu zbrodni i ciekawość, jak potoczą się losy bohaterów. i jaką w tej rozgrywce pełnili rolę. Nie przeszkadza to jednak w odbiorze, ponieważ tak wiele się dzieje na drugim planie, że czytelnik nie ma czasu na nudę.
Pod względem tematycznym (porachunki gangsterskie i relacje międzyludzkie) książka Dziedzica przypomina trochę „Ojca chrzestnego”, ale na szczęście jest o wiele lepiej napisana, bo od nieskomplikowanego (to grzeczny eufemizm) stylu Puzo czasami zęby bolą. Wielbiciele serialu „Peaky Blinders” również znajdą w tej powieści sporo analogii.
Co można by było zrobić inaczej albo nawet lepiej? Grzegorz Dziedzic chciał chyba rozpocząć swą książkę podobnie jak Reymont „Ziemię obiecaną” – od portretu wielkiego, przemysłowego miasta. Prawie by mu się udało uzyskać podobny efekt, gdyby szybciej przeszedł do zasadniczej narracji. W zbyt długim wstępie mamy bowiem postać, której oczami widzimy Chicago. Sprawia ona mylne wrażenie głównego bohatera, a tymczasem człowiek ten nie pojawi się więcej ani razu. Opisy miejsca akcji budujące klimat, dużo lepiej zagrałyby później, kiedy czytelnik będzie już na tyle mocno wciągnięty w opowieść, że wybaczy autorowi bardziej ambitne wstawki.
Autor trochę też przesadził z liczbą trupów na końcu. To nie jest tak, że im więcej śmierci, tym lepiej. Każde, kolejne, niepotrzebnie odebrane życie sprawia, że czytelnik coraz bardziej na śmierć obojętnieje, a przecież nie o to chodzi.
Jako zdeklarowany czytelnik kolejnego tomu byłabym również wdzięczna, gdyby autor trochę bardziej popracował w nim nad dramaturgią. Siłą rzeczy, przy drugim podejściu nie będę już tak bardzo zachwycać się stylem i klimatem, bo przyjmę za pewnik, że to w powieści znajdę, na pewno jednak będę mieć większe wymagania co do zręcznie skonstruowanej zagadki i dynamicznej fabuły.
Pożyjemy, zobaczymy. Tak czy inaczej – ja na następny tom Chicagowskiej Trylogii czekam z utęsknieniem. A wy? Może przynajmniej kupcie tę książkę. Na pohybel tym @#$%& wydawcom, którzy nie chcieli na niej zarobić.